2 Stemple obozowe w Obozie Internowanych w Kamiennej Górze.

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. władze stanu wojennego jeden z obozów internowanych uruchomiły w Zakładzie Karnym w Kamiennej Górze przy ul. Nadrzecznej 2. Swoistego, komunistycznego smaczku dodaje fakt, iż podczas 2. wojny światowej mieściła się tam filia obozu koncentracyjnego Gross Rosen.
W obozie internowanych w Kamiennej Górze umieszczono działaczy „Solidarności” z regionów jeleniogórskiego i wałbrzyskiego (między Świętami Bożego Narodzenia i Nowym Rokiem oraz w styczniu dowieziono kilka osób z Opola i Nysy).

Uwięzieni szybko zaczęli się samoorganizować. Przede wszystkim sporządziłem pierwszy spis wszystkich internowanych. Aby zawiadomić rodziny o miejscu pobytu, uruchomić pomoc najbardziej potrzebującym rodzinom (prócz adresów, zakładów pracy, funkcji związkowych, dat zatrzymań, represji dodałem rubrykę z informacjami o stanie rodzinnym) oraz aby zapobiec ewentualnym anonimowym wywózkom do innych obozów.
Spis powieliłem w kilku kopiach. Rozdałem je kolegom, jeden egzemplarz wręczyłem odwiedzającemu nas księdzu. Na pierwszym widzeniu listę przekazałem także żonie (wydrążone mydełko nie mogło budzić najmniejszych podejrzeń: celofan wydawał się nienaruszony,  papier także. A nawet gdyby klawisz je rozerwał, zobaczyłby wyrzeźbiony przeze mnie „fabryczny” rancik, ślad po formie do produkcji mydełek).

Większość z nas była wychowana na literaturze patriotycznej, w tym – wspomnieniowej tak z czasów zaborów, jak i okresu 2. wojny światowej. Z tych lektur (a także przekazów rodzinnych czy filmów) wynikało, iż internowany Polak na początek robi dwie rzeczy: planuje ucieczkę i robi stemple obozowe.
Z powodu braku łopat i koparek łatwiejszym do realizacji wydawał się drugi cel. Rozmawiałem o nim z kilkoma zaufanymi przyjaciółmi, ale jakoś nikt ani nie wyrażał chęci, ani nie miał ku takiemu rękodziełu predyspozycji.

Stwierdziłem więc, że muszę za to zabrać się sam. Pierwszym narzędziem były ułamane ćwiartki żyletek. Tworzywem – kawałki oderwanej od posadzki wykładziny (najlepsza, gąbczasta, była w celi z telewizorem). Do „wycinki” wybierałem miejsca nierzucające się strażnikom w oczy. Na skrawkach papieru odtwarzałem z pamięci kształt i proporcje napisu „Solidarność”. Trudniejsze zadanie miałem z przetworzeniem projektu stempla na lustrzane odbicie. Po wielu próbach efekt był zadowalający.

Wzór zaplanowanej pierwszej pieczątki wydawał się oczywisty: słowo „Solidarność” na tle rozerwanych krat oraz napis „Obóz Kamienna Góra”.001

Pieczątka miała kształt koła o średnicy odrysowanej ze słoika po dżemie. Kilkugodzinny trud okupiony krwawiącymi opuszkami palców przyniósł efekt. Z bocznej deski z pryczy nożem wyciąłem klocek, na który chciałem nakleić moją „płaskorzeźbę”. Po namyśle stwierdziłem, że poręczniej będzie, dla samego druku, jeśli powierzchnia klocka nie będzie płaska ale wypukła. Umożliwi to dokładniejsze i wygodniejsze przenoszenie wzoru na papier. Koledzy, za wręczoną jakiemuś więźniowi-kryminaliście paczkę herbaty zdobyli buteleczkę tuszu do pieczątek. Za poduszkę służył kawałek kilkakrotnie złożonej tkaniny. Wpadłem na pomysł, aby dla lepszego wchłaniania tuszu w linoleum zmatowić je. Ale skąd wziąć papier ścierny? Olśnienie: w jego roli wystąpiła… chropowata powierzchnia żeliwnego kaloryfera.

Naklejenie wykładziny na wypukły klocek spowodowało, iż z kształtu koła zrobił się owal. Ale zaprojektowane główne proporcje rysunku zostały zachowane. Niestety, zdążyliśmy wykonać tylko kilka odbitek. Któregoś dnia dostaliśmy wiadomość, że podczas naszego spaceru odbędzie się rewizja w celach. Pieczątkę przekazałem na przechowanie Krzysiowi Tulaszowi, który z powodu choroby nie wychodził na spacerniak. Ten, z jakiś i dla siebie niezrozumiałych powodów tuż przed rewizją spanikował i… spuścił pieczątkę z wodą w muszli klozetowej (rury spustowe były grube, jeszcze poniemieckie).
Nb. biedny Krzyś tym „wyczynem” na kilka tygodni zasłużył sobie na przezwisko „szambo-nurek”. Na jego (i nasze) szczęście zachowało się dosłownie kilka odbitek mojego pierwszego stempla.

Ośmielony efektem zabrałem się za produkcję kolejnych pieczątek.
Najpierw spróbowałem odtworzyć tę utraconą. Udało się.002

Przy następnych przyjąłem format prostokąta o wymiarach, które pozwalały ukryć stempel w pudełku zapałek. Jeden, dla odmiany, miał kształt trójkąta. Inny z kolei ozdobiłem ząbkami, jak w prawdziwym znaczku pocztowym. No i mordercze ułomki żyletek zastąpiłem zdobycznymi lancetami.

Papier i koperty zdobywaliśmy przez więźniów zatrudnionych do prac pomocniczych w więziennym biurze. Też za herbatę.

Wielkie wzburzenie i wściekłość wśród SB-ków wywołały odbitki stempla z napisem: „Obóz internowanych Kamienna Góra – była filia obozu Gross Rosen”. Oczywiście, ostatnie dwa słowa były pisane gotykiem (ileż się z tymi literami namęczyłem!). Wykonaliśmy kilkaset odbitek. Część przekazaliśmy rodzinom, podczas widzeń, a część życzliwi ludzie rozprowadzili na terenie Kamiennej Góry.
Nasi „opiekunowie” wychodzili ze skóry, żeby znaleźć i autora stempla, i jego oryginał. Wzmogły się kontrole przy wyjściach na widzenia, nasiliły się rewizje. Bez skutku.
Akurat w tym czasie jeden z kolegów leżał na więziennej izbie chorych. Ponieważ „w cywilu” trochę zajmował się m.in. grafiką, z nudów zaczął zdobytym lancetem wycinać w linoleum jakieś kwietne, a więc neutralne politycznie, wzorki. Miał pecha, ponieważ na izbie chorych akurat przeprowadzono rewizję. ZŁAPALI GO! Nieszczęśnik tłumaczył się, jak mógł, że nie on jest autorem stempli. Bezskutecznie. Szybko przeniesiono go z powrotem do zwykłej celi. W dniu widzeń podszedł do mnie na korytarzu ze skargą: „Zdzichu, mam przerąbane. Co chwilę mnie rewidują i straszą. Są pewni, że ja robię te pieczątki. A przecież to ktoś inny podszywa się pode mnie! Już nie wiem, co robić!” A ja mu, patrząc niewinnie i szczerze w oczy: „Widzisz, M., jacy są koledzy? I to ma być »Solidarność«?”
Pokiwał głową i odszedł zmartwiony.

Scenka była zabawna. M. miał zdolności plastyczne, ale nie angażowałem go do pomocy, bo jakoś w obozie znaleźliśmy się w różnych – że tak powiem – grupach towarzyskich (było nas ponad 70 osób na jednym korytarzu).
Co ciekawe, z robieniem stempli zbytnio się nie kryłem. Ponieważ po krótkim czasie wywalczyliśmy otwarcie cel przez cały dzień, każdy przesiadywał, gdzie chciał. I tak się zrobiło, że nasza cela stała się swoistym salonem towarzyskim. Od pobudki do capstrzyku nie było chwili spokoju: dyskusje, wykłady, rozmowy, spory, żarty, chóralne piosenki. Czasem aż groziłem, że zacznę walczyć o ponowne zamknięcie cel, bo nie mogę skupić się nad książką.
I w takiej to atmosferze, co jakiś czas, siadałem przy stoliku pod ścianą i dłubałem sobie kolejną pieczątkę. Nie kryłem się z tym zbytnio, koledzy często zaglądali mi przez ramię. Pokazywałem im, nad czym pracuję, demonstrowałem na czym polega lustrzane odbicie w stemplach.
Nb. to, że do końca SB-cy nie wpadli na mój trop, bardzo dobrze świadczy o bywalcach naszej celi. (A Ciebie, M., przepraszam!)

Gwoli prawdzie wypada przyznać, że raz nastąpiła wpadka przy odbijaniu pieczątek. W pierwszych dniach kwietnia 1982 r. nasz obóz w Kamiennej Górze odwiedził ówczesny metropolita wrocławski, ksiądz arcybiskup (obecnie kardynał) Henryk Gulbinowicz. Zanim zaczął kolejno odwiedzać cele naszego pawilonu, od jego sekretarza, ks. Andrzeja Dziełaka wzięliśmy sporą partię świętych obrazków i zasiedliśmy (w składzie: Andrzej Piesiak, Jurek Nalichowski i ja) do odbijania na nich naszych stempli. Chcieliśmy, aby nasi goście zabrali je do Wrocławia. Jak zwykle operacja była zabezpieczona na zewnątrz celi przez „sztuczny tłok” kolegów. I umówiliśmy się, że do celi będzie mógł wejść tylko ks. arcybiskup. Asysta klawiszy ma zostać na korytarzu. Tak też się stało. Oczywiście zamarkowaliśmy zaskoczenie wejściem gościa. Poinformowaliśmy go, jak wiele daliby SB-cy, gdyby znaleźli się na jego miejscu. Rozbawionemu arcybiskupowi zademonstrowaliśmy technologię wykonywania odbitek. I wręczyliśmy mu spory pakiet „gotowych” obrazków.

Po przewiezieniu nas 6.04.1982 r. do Głogowa zrobiłem jeszcze chyba dwie pieczątki (jedna w kształcie jaja wielkanocnego z napisem „1982, Solidarność, Wielkanoc za kratami, Głogów”)

Poznałem tam dwóch plastyków (z Lubina i Wrocławia) i po moim instruktażu oni przejęli pałeczkę (właściwie – lancety).
Ja z kolei pogrążyłem się w branży wokalno-muzycznej, w obozowym zespole Los Kabarinos.

29.04.1982 r. zwolniono mnie z obozu do domu.

Ostatni raz „maczałem palce w sprawie” w połowie maja 1982 r., gdy przez rodzinę Stacha Kostki dostarczyłem do obozu w Głogowie spory, ukryty w podwójnym dnie torby, zestaw lancetów, pilniczków i profesjonalnych dłutek (dodatkowo do przesyłki dołączyłem chyba ze 30 dziesięcio- i dwudziestozłotówek z zeszlifowanymi przez Heńka Sochaja, zaprzyjaźnionego tokarza z moich kamieniołomów, awersami; z monet tych internowani wypiłowywali krzyżyki z orłem, koronę „wystukiwali” dłutkiem”).
Rozbawiony Stach opowiadał mi potem, jak po wniesieniu torby do celi koledzy bezskutecznie szukali w niej przesyłki. Opukiwali, potrząsali sakwojażem i nic. „Pewnie, Stachu, twoja żona pomyliła torby”. „Jak Zdzich powiedział, że jest, musi być”. W końcu znaleźli.
Ale już mnie nie było przy tym, gdy pozostali w obozach koledzy tworzyli prawdziwe arcydzieła dochodząc w mistrzostwie do nawet trzykolorowych znaczków poczty obozowej.

Wracając na koniec do Kamiennej Góry: już w wolnej Polsce natknąłem się na wywiad z byłym sekretarzem ks. kard. Gulbinowicza. Ks. Dziełak wrócił pamięcią m.in. do owej wizyty w naszym obozie. Wspomniał i o moim stemplu z napisem „Gross Rosen”. Okazało się, że w jakimś stopniu moje rękodzieło przyczyniło się do definitywnego zamknięcia więzienia w Kamiennej Górze. Kardynał stanowczo, głośno (i skutecznie) interweniował u komunistycznych władz, że hańbą jest przetrzymywanie działaczy „Solidarności” w dawnej filii hitlerowskiego obozu koncentracyjnego.

Więc warto było dłubać…