Andrzej i Zuzanna wspomnienia

Andrzej Piesiak internowany od 13 grudnia 1981 roku1982_0013kr

13 grudnia 1981  – 05 stycznia 1982    Strzebielinek
6 stycznia 1982    – 24 marca 1982       Kamienna Góra
25 marca 1982      – 22 czerwca 1982   Głogów
23 czerwca 1982  – 30 lipca 1982         Gębarzewo
31 lipca 1982         – 8 grudnia 1982     Kwidzyn

 

INTERNOWANIE (z wywiadu Krzysztofa Świdraka)

 12 grudnia 1981 r. (sobota) 1 dzień

W grudniu 1981 roku Andrzej Piesiak akurat był tam, gdzie w sierpniu wszystko się zaczęło: w stoczniowej sali BHP. Jako szef jeleniogórskiego regionu Związku uczestniczył w posiedzeniu Komisji Krajowej NSZZ Solidarność. Było dość nerwowo, więc gdy skończyli czuł pewną ulgę, że już po wszystkim. Co prawda nie wiedział jeszcze jak bardzo po wszystkim, ale niektóre sygnały budziły niepokój. Pierwszy sygnał: hotel.

 – Sytuacja była o tyle inna niż zwykle, że gdy przyjeżdżaliśmy do Gdańska, zwykle kwaterowano nas w hotelach w centrum: Heweliuszu albo Monopolu. Tym razem hotele te były zarezerwowane. Wszyscy zostali umieszczeni w Grand Hotelu w Sopocie – wspomina.

Drugi sygnał: nadchodzące z regionów pojedyncze informacje o zwiększonej aktywności Służby Bezpieczeństwa i milicji.

Trzeci sygnał zobaczył na plaży ok. godziny 23, może 24. 

 – Byliśmy w pokoju z kolegą. Wyjrzeliśmy przez okno. Grand Hotel był już obstawiony kordonem mundurowych. Byli nawet na plaży. Wszystko było dokładnie zaplanowane. Weszli do hotelu, opanowali parter, stali na klatce schodowej do samej góry, na korytarzach. Mieli listę gości, więc wiedzieli kto jest w jakim pokoju. Wchodzili do środka, czytali nazwisko, zakładali kajdanki i zwijali nas. Mój kolega był dosyć tęgi i niski. Miał grube, czarne futerko. Wyglądał jak miś. Chcieli mu skuć ręce z tyłu, ale nie chciały się zejść i nie bardzo wiedzieli co zrobić – opowiada.

 Myśl o ucieczce nawet nie zaprzątała im głowy. Od razu było widać, że nie warto. Za oknem niebiesko, za drzwiami tak samo. Możliwości były mocno ograniczone. Czas trzeba więc było spożytkować bardziej racjonalnie. Ważniejszym od ucieczki było pytanie jak się zachować, co będzie dalej. Zresztą na takie rozmyślania czasu i tak nie było zbyt dużo. Po chwili wszyscy znaleźli się w milicyjnych samochodach.

Nikt nie powiedział im gdzie ich wywożą. Mundurowi, mimochodem, między sobą, ale żeby było słychać, wspominali o kierunku: Syberia. Biała, nieprzyjazna kraina zmaterializowała się w postaci koszar ZOMO na ul. Kartuskiej w Gdańsku.

Gdy otworzyły się drzwi, przywitał ich szpaler mundurowych uzbrojonych w tarcze i pałki. W takiej asyście wchodzili do budynku. Andrzeja i pozostałych, z którymi jechał wprowadzili na dużą świetlicę. Wszystkich ustawiano w kole.

I tam po raz pierwszy dowiedzieli się, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Najważniejszą informację przekazał im najważniejszy w tym czasie generał: Wojciech Jaruzelski. Nie osobiście rzecz jasna. Przemówił do nich przez wewnętrzny radiowęzeł. W głowach zostało im najważniejsze zdanie: „Rada Państwa, w zgodzie z postanowieniami Konstytucji, wprowadziła dziś o północy stan wojenny na obszarze całego kraju.”

Gdy ich zamykali, zabrali wszystkim książkę, którą kupili na komisji krajowej. W sumie nic dziwnego, że tak się stało. Książka może była i niepozorna, ale jej tytuł mówił wszystko:

„Parasol. Dzieje oddziału do zadań specjalnych kierownictwa dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej”.

 – Funkcjonariusze SB między sobą mówili, że jest to dla nas materiał szkoleniowy przed zaplanowaną przez Solidarność konfrontacją z władzą. Bzdura, ale takich bzdur można było wtedy usłyszeć sporo – wyjaśnia.

Książka wróciła do niego w cokolwiek dziwnych okolicznościach, ale na tę historię przyjdzie jeszcze czas.

14 grudnia (…), Piesiaka wraz z innymi aresztowanymi wywożą z koszar ZOMO. Zanim wpakowali ich do samochodów, SB namawia do współpracy.

 – Było nas ze 120 osób. Cały czas staliśmy pod ścianami. Bez picia i jedzenia. Ze świetlicy brali każdego pojedynczo na przesłuchanie i wcale się nie spieszyli, bo i po co mieli się spieszyć. Im dłużej ktoś stał, tym bardziej miękł. Część ludzi pękła już na samym początku i… albo, że tak powiem rozpłynęła się, albo bardzo szybko wyszli z internowania. Musieli podpisać lojalki, lub jakieś zobowiązania – wspomina.

 Wraz z innymi trafił do więzienia w Strzebielinku. Zamknęła się stalowa brama. Trzasnęła krata.

 – Z perspektywy czasu nie pamiętam, żeby to zrobiło jakieś szczególne wrażenie. Pewnie, dlatego, że w celi nie byłem sam. Siedzieli ze mną koledzy ze związku. I może zabrzmi to paradoksalne, ale w takim gronie czuliśmy się wolni, bo przestaliśmy myśleć o kratach. Co prawda nie wiedzieliśmy jak długo to wszystko potrwa, ale tak czy inaczej mieliśmy nadzieję, że kiedyś musi się skończyć. A ponadto zupełnie inaczej siedzi się wśród swoich – mówi.

To siedzenie wśród swoich Piesiak uważa za karygodny błąd popełniony przez władzę. Oczywiście nie ma o to żadnych pretensji. Wręcz odwrotnie.

 – Zamiast odizolować, połączyli ludzi z regionów. Stworzyli nam idealną okazję do działania, z czego skrzętnie skorzystaliśmy. Może decydował o tym jakiś „przyjaciel” Solidarności po tamtej stronie? – dodaje z przekąsem.

 (ze wspomnień Zuzanny)

Stan wojenny 

 Można powiedzieć paradoksalnie, że trwałam w tym napięciu, cierpieniu do  13 grudnia 1981 roku, kiedy to nić złudzenia  została przecięta, wrzucono nas w przepaść, w paszczę WRON (Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego.

Wtedy moje napięcie uległo zmianie, zrozumiałam , że teraz już  nie mam wyboru, że aby żyć muszę podjąć walkę z potworem, wtedy założyłam znaczek Solidarności. Bałam się tak bardzo, ale mój strach był już inny, już nie tylko go czułam ale zobaczyłam twarzą w twarz, musiałam spojrzeć i zobaczyłam , że jest przeciw mnie, musiałam się bronić, zrozumiałam, że nie mam wyboru, albo będę walczyć albo zginie we mnie to co stanowi o mnie. Dlatego musiałam zmężnieć i wziąć się z nim za” bary”.

 Rozpoczął się nowy etap w moim życiu, na sposób ludzki byłam bardzo zagubiona, ale czułam co jest ważne , czego chcę i jak się zachować. Odnoszę wrażenie jakbym była przygotowana na taki scenariusz zdarzeń . Pamiętam pierwszą rewizję w nocy  13 grudnia w mieszkaniu teściowej na pl. Ratuszowym, u której w dalszym ciągu mieszkałam (Andrzeja najczęściej nie było). Szukano go w szafach, pod łóżkami a nawet w pralce Frani. Pytałam, dlaczego go szukacie  przecież  wiecie, że jest na zjeździe Solidarności. Potem pełne grozy przemówienie „generała ślepowrona”, które mnie specjalnie nie zdziwiło ani  też zaskoczyło.

Martwiłam się co będzie z Andrzejem , że wyjeżdżając na zjazd ubrał się tak jesiennie, bo było ciepło, a teraz chwycił mróz, że nie wiadomo gdzie ich wywiozą  i jak mu dostarczę cieplejszą odzież, czy się jeszcze w ogóle zobaczymy i że teraz muszę być silna bo muszę być oparciem dla bliskich, bo jestem sama .

Co prawda, już od  następnego dnia  zaczęła dosłownie przewalać się ogromna masa ludzi przez mieszkanie,( większości z nich nie znałam wcześniej, bądź bardzo pobieżnie  ) z informacjami, po informacje, z wyrazami sympatii,  przerażenia bądź zwyczajnego zagubienia.

 Wtedy uświadomiłam sobie moją odpowiedzialność, Andrzeja nie było więc trzeba go było jakoś zastąpić , a przynajmniej sprawiać wrażenie wobec tych którzy do nas przychodzili z nastawieniem  pewnej ciągłości, kontynuacji.. Nie wiem jakie to miało znaczenie, czy  wpływało na  sytuację, czy  było tylko wzajemnym  oparciem w nieszczęściu.

 Kiedy człowiek uświadamia sobie swoją samotność wśród ludzi, jest bliżej  Boga, bardziej dostrzega  więź duchową „nić pionową .Czerpiąc siły „z góry” przestałam  myśleć o sobie a zaczęłam myśleć o innych , o moim  mężu , czułam  że mnie  potrzebuje , zauważyłam, że wielu ludzi potrzebuje wsparcia, obecności, że ja ich potrzebuję.

 Dopiero teraz zaczęła kiełkować we mnie SOLIDARNOŚĆ.

.Może dlatego mimo iż pełna ludzkiego strachu,  byłam jednocześnie  spokojna , będąc sama, czułam, że nie jestem sama.

To bardzo trudne do przekazania ale wiem, że  to pozwoliło mi przetrwać trudny  czas pierwszych dni stanu wojennego

 .W pracy też było dziwnie, lęk pomieszany ze współczuciem, jedni odważali się zbliżyć do mnie, inni się oddalali .Właściwie na początku nic szczególnego się nie działo poza dziwnym incydentem co biorąc pod uwagę, że pracowałam w jednostce budżetowej miasta, po drugiej stronie ulicy urzędowania komisarza wojskowego  było trochę niesamowite.

 Jeszcze przed stanem wojennym na przełomie listopada i grudnia w związku ze zbliżającą się rocznicą  grudnia 1970,  ktoś z NSZZ  SOLIDARNOŚĆ Urzędu Miasta, słusznie przypuszczając, że jesteśmy w posiadaniu materiałów na ten temat poprosił mnie o wykonanie gazetki zakładowej upamiętniającej te wydarzenia. Gazetka została przygotowana i  albo przed 13, albo zaraz po 13 grudnia została wywieszona Były tam zdjęcia robotników z którymi rozprawiała się władza ludowa. Nasze szefostwo dłuższy czas nie miało odwagi jej ruszyć, tak więc dosyć długo sobie była.

Podobnie było ze mną jakiś czas, gdy władza była  jakby w szoku tak długo miałam spokój. Nie ukrywam, że było mi to na rękę, bo ja też nie funkcjonowałam normalnie.    

(ze wspomnień Zuzanny)

Zaczęłam walczyć o męża i ojca dzieci. Chodziłam przysłowiowo od Annasza do Kajfasza. Ponieważ docierały do nas bardzo różne niepokojące informacje, że Andrzeja nie ma wśród internowanych, że im uciekł, że w trakcie ucieczki został postrzelony, że przedostał się na pociąg, że wreszcie kolejarze ukrywają go w jakichś podziemiach. Codziennie napływały nowe informacje a żadna z nich nie była oficjalna i potwierdzona. A był duży mróz a Andrzej w jesiennym ubiorze. Zwracałam się więc do władzy, domagałam się prawa do informacji o bliskiej osobie.

Zaczęłam od urzędującego vis a vis komisarza WRON, uzyskałam odpowiedź, że sprawa jest w gestii służby bezpieczeństwa. Udałam się więc z bijącym sercem na ul. Armii Czerwonej (w Jeleniej Górze) domagając się informacji o mężu. Ten sam problem miały rodziny wszystkich internowanych, bo poznałam w tym miejscu wiele kobiet, które nie wiedziały gdzie są ich mężczyźni. Mimo, iż jestem „płaczką”, postanowiłam zaciskać zęby i zachęcać inne kobiety aby nie płakały przed ubekami.

Wielogodzinne oczekiwania kończyły się informacją, że oni nie są kompetentni, nic nie wiedzą i odsyłanie do komisarza. Nalegałam u komisarza pisemnie i ustnie, jednakże bezskutecznie, Wracałam do Służby Bezpieczeństwa i tam trafiłam za którymś z kolei razem na dyżur z-cy komendanta SB, który prawdopodobnie rozpoznawszy mnie po nazwisku i głosie (wcześniej ten pan kupował nieruchomość przygotowywaną przeze mnie z tyt. wykonywanej pracy), kiedy po usilnym naleganiu o prawie do informacji oraz desperacji w głosie, czy aby się dowiedzieć gdzie jest mój mąż mam napisać list do pana Boga, powiedział przez telefon wewnętrzny jedno słowo Białołęka i szybko odłożył słuchawkę

Po dwutygodniowym chodzeniu miałam już jakiś ślad postanowiłam więc za nim iść. Złożyłam stosowne podanie do komisarza wojskowego o wyrażenie zgody na wyjazd do Warszawy.

Uzyskawszy dokument zezwalający na podróż udałam się w Sylwestra 1981 pociągiem nocnym do stolicy, w której byłam dawno raz na wycieczce szkolnej. Nazwałam ten pociąg WIDMO ponieważ był prawie pusty , poza oczywiście wojskiem i ZOMO. Nie bałam się ale nie zmrużyłam też oka.. Martwiłam się jak dostane się do tej Białołęki, ale niepotrzebnie.

Styczeń 1982

Być może warszawiacy są zawsze tak życzliwi a może domyślali się kto może w tych dniach szukać Białołęki w każdym razie dotarłam tam bez większych problemów.

            Nigdy też wcześniej nie odwiedzałam bliskich w więzieniu. Sytuacja nowa jak prawie wszystko w ostatnich dniach. Znowu wypełniłam stosowne druki domagając się widzenia, i możliwości przekazania ciepłej odzieży.

Po wydłużającym się oczekiwaniu, pozostali oczekujący na widzenia już poszli na widzenia wreszcie i mnie poproszono do sali widzeń i prowadzono w moim kierunku jakiegoś mężczyznę – do dzisiaj nie wiem kim był ten człowiek, który jednak swoim wyglądem nie przypominał mojego Andrzeja a obsługa więzienia twierdziła, że nim jest, na moje protesty i przeczenia, że nie jest moim mężem powiedziano mi, że innego nie ma i pozostawiono mnie samej sobie z moimi tobołkami.

            Wtedy zrozumiałam, że to może być pomyłka polegająca na zbieżności nazwisk albo że stało się coś złego i chcą to ukryć przede mną , bądź coś kombinują.

Dalej nie wiedziałam, gdzie jest Andrzej i gdzie go szukać .

Byłam zmęczona; otumaniona i oszołomiona biegiem zdarzeń, że nawet dokładnie nie pamiętam już kto, ale znalazł się ktoś życzliwy kto mi wtedy pomógł kierując mnie do kościoła św. Marcina, gdzie mogłabym uzyskać jakieś informacje o Andrzeju.

             Pamiętam obrazki Warszawy ze stanu wojennego, zasypaną śniegiem stolicę z czołgami, wojskiem grzejącym się przy kociołkach na skrzyżowaniach ulic i wspaniałych jej mieszkańców od, których czułam godność, dumę i życzliwość tak budującą, że nie czułam nawet mojego zmęczenia . Znalazłam się w kaplicy bocznej w św. Marcinie, zobaczyłam-poznałam tam ludzi prawdziwych,( jak Jacek Federowicz ze swoją fajką-zajęty rysowaniem swojego profilu na paczkach dla więźniów ich rodzin)  i wielu innych wspaniałych, że znowu poczułam, że wydarzenia w których uczestniczę są niezwykłe.

            Zaopiekowano się mną,  a więc dowiedziałam się, że Andrzej żyje, przebywa; w obozie internowanych w Strzebielinku i kiedy ewentualnie będę mogła się z nim zobaczyć; tu dowiedziałam się, że ma być przewieziony do Kamiennej Góry-wiezienie Gross Rosen i będę mogła uzyskać widzenie by przekazać ciepłą odzież. Drugie miłe zaskakujące uczucie, że nie jesteśmy sami, bo w Centrum Informacji przy św. Marcinie wiedzieli nie tylko o Andrzeju ale też o nas, sytuacji w Jeleniej Górze, znali nasze adresy i chcieli planowali się z nami skontaktować ale nie zdążyli  .

            Nastąpiła wymiana informacji, opowiedziałam o sytuacji poszkodowanych  oraz o sprawie nieludzkiego traktowania mnie przez władze stanu wojennego w Jeleniej Górze Zawieziono mnie do mecenasa Wende, który przeprowadził ze mną rozmowę i zanotował przedstawione fakty.

            I tak zmęczona wrażeniami i trudami podróży ale i wzmocniona duchem    wracałam kolejnym nocnym pociągiem do Jeleniej Góry.

Paradoksalnie w naszym mieście nie było czołgów na ulicach, a ludzie jakby strachliwsi, przemykają ulicami. Dopiero teraz  to zauważałam i brakowało mi tego, chciałam uzewnętrzniać solidarność i nie pamiętam dokładnie ale gdzieś mniej więcej w tym czasie przypięłam do płaszcza mały metalowy znaczek solidarności, który miałam wcześniej ale go nie nosiłam, bo nie czułam takiej potrzeby.

(z wywiadu Krzysztofa Świdraka)

Aby wybór był jedynie słuszny władza stosowała również różne sztuczki psychologiczne np. na rodzinę. Gdy 13 grudnia aresztowano Piesiaka jego żona w ogóle nie wiedziała gdzie jest. Od czasu do czasu docierały do niej różne sygnały. Pewnego razu pojawiła się informacja, że może być w więzieniu w Białołęce pod Warszawą. Żona dostała zgodę na wyjazd. Do Warszawy pojechała w sylwestra.

Dojechała do Białołęki, zaprowadzili ją na widzenie. Przyprowadzili tego gościa. Okazało się, że nazwisko to samo, ale to nie ja. Oczywiście SB doskonale o tym wiedziała od samego początku do końca, ale im chodziło, żeby ludzi upokorzyć, złamać – opowiada Piesiak.

Na początku stycznia Piesiaka wywożą do Gdańska, a stamtąd do Kamiennej Góry.

Podróż trwała cały dzień. Może zabrzmi to dziwnie, ale gdy dojechał, ucieszył się na widok drutów i baraków. Chociaż, żeby być bardziej precyzyjnym, to radość wynikała z faktu, że za tymi drutami byli jego koledzy z jeleniogórskiej Solidarności. (…)

Więzienie to nowa rzeczywistość, z którą nikt z nich wcześniej nie miał do czynienia. No może poza filmami, książkami. Każdy musiał więc po swojemu oswoić zastaną rzeczywistość. 

(ze wspomnień Zuzanny)

Pierwsze widzenie w  obozie w Kamiennej Górze

jazda autobusem

długie stanie na mrozie przed bramą więzienną

poznanie rodzin innych internowanych