1 Moje pierwsze dni, tygodnie, miesiące stanu wojennego

 (pierwodruk: „Rocznik Jeleniogórski”, tom XXXVIII 2006, wyd. Towarzystwo Przyjaciół Jeleniej Góry, ISSN 0080-3480, str. 249-253)

Przed stanem wojennym byłem współorganizatorem „Solidarności” w Kopalniach Skalnych Surowców Drogowych w Lubaniu (obecnie Łużycka Kopalnia Bazaltu), potocznie zwanymi kamieniołomami na Księginkach (dzielnica Lubania). Wiosną 1981 r. zostałem wybrany Przewodniczącym tamtejszej Komisji Zakładowej. W tym czasie niewiele udzielałem się za poziomie miasta. Skupiałem się raczej na pracy związkowej w zakładzie.

O wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego dowiedziałem się, jak chyba większość rodaków, z telewizji. Oczywiste wielkie zaskoczenie. Jeszcze przed wyjściem z rodziną do kościoła słuchamy z żoną pierwszych, skąpych wiadomości z Wolnej Europy.

Podczas mszy św. dowiaduję się, że z naszego miasta internowano w niewiadomym miejscu trzy osoby: Stacha Kostkę – Przewodniczącego Komisji Zakładowej „Solidarności” w ZNTK, członka Prezydium Zarządu Regionu i delegata na I Krajowy Zjazd, naturalnego lidera Związku na terenie byłego powiatu lubańskiego, Zbyszka Mazura – Przewodniczącego KZ w „Lubańskiej Bawełnie” i Jurka Jegiera – członka „S”, Przewodniczącego Rady Pracowniczej w „Bawełniance”. Natychmiast po wyjściu ze świątyni spotykam się w cztery oczy z proboszczem, ks. prałatem Janem Winiarskim – niezwykłym człowiekiem, kapłanem i patriotą, legendą naszego miasta. Jest ogromnie poruszony. Krótko wymieniamy opinie o sytuacji. Kapłan, widząc moją determinację, proponuje wspólny wyjazd w południe do pobliskiej wsi Platerówka, gdzie tego dnia odbędzie się poświęcenie sztandaru. Tam będę mógł spotkać się z którymś z wrocławskich biskupów [później dowiedziałem się, że był to kardynał –wówczas arcybiskup – Henryk Gulbinowicz], aby poradzić się, co robić dalej. Z serca dziękuję księdzu z ofertę pomocy, ale wymawiam się z wyjazdu planami kilku spotkań tego dnia. Ks. prałat serdecznie mnie obejmuje, życzy powodzenia i zapewnia o modlitwie w intencji „Solidarności”. Zbudowany spotkaniem wracam do domu.

Przy obiedzie żona zaprasza mnie na „poważną rozmowę”. Stwierdza, że po moich oczach widzi, że będę coś knuł. W związku z tym zapewnia mnie, że cokolwiek bym w najbliższych dniach zrobił, mogę liczyć na jej pełne zrozumienie i poparcie. Deklaruje, że opiekę nad domem i dziećmi (10, 9 i 2 lata) bierze całkowicie na siebie. Po prostu daje mi wolną rękę. Do dziś jestem Jej wdzięczny za te słowa…

Pod wieczór odwiedzam kilka osób, które nie zostały jeszcze zatrzymane. Spotykam się kolejno z: Marianem Witczakiem – Przewodniczącym „Solidarności” lubańskiej oświaty, Grześkiem Stasiakiem z ZNTK, Frankiem Bugańskim z „Lubańskiej Bawełny” i Heńkiem Maciaszczykiem z Zakładu Gospodarki Komunalnej. Zastanawiamy się, co robić. Po zakończeniu tych spotkań ja już wiem. Tego dnia, z Edkiem Półtorakiem – Sekretarzem naszej Komisji Zakładowej, a prywatnie – przyjacielem, nocujemy poza domem.

Rano, piechotą, ruszamy do zakładu. O 06:00, w szatni, organizujemy wiec. Wszyscy są wstrząśnięci. Z trudem próbuję skierować chaotyczną dyskusję na racjonalne tory. Przeważają głosy za strajkiem. Jestem tego samego zdania. Przypominam, że ostatnie uchwały władz „Solidarności” ustaliły: w razie ataku na Związek – strajk generalny. Więc sytuacja jest prosta. Mówię, że jeśli solidarnie zastrajkuje 11 milionów członków Związku – władze wycofają się. Ostrzegam przed niebezpieczeństwem wyjścia na ulice. Głosowanie. Nieliczne głosy przeciw strajkowi. Komisja Zakładowa przekształca się w Komitet Strajkowy. Dzielimy zadania dla poszczególnych grup. Szczególnie silny posterunek wystawiamy przy składzie materiałów wybuchowych. Wszystko przebiega bardzo sprawnie.

O 07:00 do pracy przychodzą pracownicy administracji. Zwołuję wszystkich do sali konferencyjnej. Mimo że zebranie jest nielegalne, biorą w nim udział dyrektorzy. Wszyscy są wzburzeni. Staram się uspokoić radykałów. Mówię, co zdecydowali robotnicy. Przytłaczająca większość popiera strajk. Ktoś zgłasza wniosek o przeprowadzenie głosowania. Edek Półtorak liczy głosy dwa razy (za pierwszym pomylił się). W głosowaniu biorą też udział… dyrektorzy. Wstrzymują się od głosu. Ale nie są przeciw! Taka to była dziwna firma… Rozchodzimy się. Uzupełniamy posterunki pracownikami z biura.

Dyrektor zaprasza mnie do gabinetu na rozmowę. Tłumaczy się, że musi mi zakomunikować, iż łamiemy prawo. Dodaje, że nasz zakład zaliczono do zmilitaryzowanych (później okazało się, że go wprowadzono w błąd). Przy rozmowie są obecni: radca prawny [Wiesiek Lubieński] i szef straży przemysłowej [Stach Janas]. Obaj to moi długoletni przyjaciele. Dyrektor jest tego świadom, oni nie ukrywają swoich poglądów, więc rozmowa wygląda zabawnie. Powtarzam dyrektorowi to, co mówiłem na zebraniach. Spotkanie kończy się kawą.

Częściowo działa jeszcze lokalna sieć telefoniczna. Wszystkie okoliczne zakłady pracują. W słuchawce słyszę różne opinie. Że udają, iż pracują, że prowadzą nieformalny strajk włoski, że nie mogą protestować, bo są zmilitaryzowani, że liderzy są zatrzymani. Są zaskoczeni naszą decyzją. Niektórzy… odwodzą nas od strajku. Słucham tego zdumiony. Przypominam o uchwałach władz Związku. Bezskutecznie.

Pracownicy, których z innymi członkami komitetu strajkowego bez przerwy odwiedzam na ich stanowiskach patrzą na mnie wyczekująco. Na tyle rozumieją nasz wspólny dramat, że nie wypominają mi porannych zapewnień o solidarności 11 milionów członków Związku. Napięcie rośnie.

W dziale zbytu, za pomocą czynnej kolejowej sieci telefonicznej, dzwonimy po Polsce. „Pafawag” Wrocław – wchodzą czołgi. „Ursus” – czołgi. Stocznia Gdańska – czołgi.

Około 11:00 meldunek z portierni: na odległość 100 m od (oflagowanej oczywiście) bramy podjechał radiowóz. Po półgodzinnym postoju odjechał. Atmosfera zagęszcza się.

Czuję ciężar spojrzeń, ciężar niewypowiadanych pytań.

Przed południem przyjeżdża pierwsza zmiana produkcyjna. Oni także są za strajkiem. W zwołanym w warsztacie na wyrobisku spotkaniu komitetu strajkowego, zastanawiamy się, co robić dalej. Z jednej strony czujemy obowiązek moralny i determinację załogi, aby kontynuować strajk. Z drugiej strony zdajemy sobie sprawę z odpowiedzialności za bezpieczeństwo bezgranicznie ufających nam ludzi. Z osamotnienia. I choćby z tego, że stuhektarowy teren zakładu przeróbczego i wyrobiska, prócz kilkudziesięciometrowego odcinka przy bramie, nie ma ogrodzenia, jak np. ZNTK, ZEHS czy „Lubańska Bawełna”. Jak więc się bronić w razie ataku?

Z ciężkim sercem przeprowadzamy głosowanie. Czterech na siedmiu członków komitetu jest za przerwaniem strajku. W oczach ludzi, którym komunikujemy decyzję widzimy mieszane uczucia. Rozczarowanie i ulgę. Łzy i dumę. Niepewność, co do przyszłości. Rozmowy, rozmowy… Słowa otuchy.

Nie ulega wątpliwości, że z Edkiem Półtorakiem staliśmy się „prowodyrami”. Otrzymujemy kilka, powodowanych obawami o nasze bezpieczeństwo, zaskakujących ofert noclegu. Dzień kończy się spokojnie.

W Lubaniu rozniosła się wiadomość o naszej próbie protestu. Od przypadkowych osób słyszę wiele miłych słów. Ale co z tego…? Następnego dnia dochodzą wieści, że jechała do nas kolumna ZOMO z Bolesławca, ale na wiadomość o przerwaniu strajku, została zawrócona.

I wtorek, i środa mijają bez dramatycznych wydarzeń. Nocuję poza domem. Z umówionego z żoną znaku w oknie wnioskuję, że tam też spokój. Wolny czas próbuję przeznaczyć na rozmowy z osobami, co do których mam pełne zaufanie.

Przy okazji zdarzają się dwa ciekawe incydenty. Przyjaciela – radcę prawnego chcą wcielić do prokuratury wojskowej. Proponuję, że antydatując zaświadczenie (mam pieczątki) zapiszę go do „Solidarności”. Gdy Wiesiek zgłaszając się do prokuratury niby mimochodem wpisuje do kwestionariusza przynależność związkową, odsyłają go do domu.

Któregoś z tych dwóch dni w zakładzie zgłasza się do mnie przygłuchy staruszek [Jan Pokoński]. Prosi o rozmowę na osobności. Ta osobność jest mocno wątpliwa, bo on do mnie krzyczy, a ja do niego. Chce… zapisać się do „Solidarności”. Pytam, czy wie, co się dzieje w Polsce. Ze łzami w oczach odpowiada, że wie i DLATEGO chce wstąpić do Związku. Gdy podaje mi swój dowód osobisty, zamieram z wrażenia. Za trzy tygodnie ten człowiek skończy… 90 lat. Pierwsza myśl, która często towarzyszyła mi w późniejszych latach: „Jeśli tacy ludzie nas popierają, nie możemy się poddać!” Bez namysłu wypisuję sporządzoną ad hoc legitymację. Wzruszony staruszek całuje ją i pieczołowicie wkłada do kieszeni. „Przy sercu!” – zaznacza. Oddaję mu swój ostatni znaczek „Solidarności” i odprowadzam do bramy. Po chwili, od najstarszych pracowników, dowiaduję się, że mało kto go pamięta. Przeszedł na emeryturę przed 25 laty. I wtedy wyróżniał się tym, że jako jedyny nie należał do CRZZ, w komunie jedynych i obowiązkowych związków zawodowych. I jak można było komunistom odpuścić stan wojenny?

W nocy ze środy na czwartek, 17 grudnia – w rocznicę masakry robotników na Wybrzeżu w 1970 r. – na frontowej ścianie budynku socjalnego w kamieniołomach „pojawił się” napis [dzieło Andrzeja Muszyńskiego]. Krzyż i daty: „1970-1981”. O 06:00 rano większość robotników, a o 07:00 prawie wszyscy pracownicy administracji „spontanicznie” spotkali się w tym miejscu, aby pomodlić się w intencji ofiar Grudnia ’70 i zapalić „przypadkowo” przyniesione do pracy znicze. Mniej więcej w tym samym czasie padali pierwsi zabici w kopalni „Wujek”… No i przelała się czara socjalistycznej cierpliwości! Pojawia się ekipa śledcza. Zeskrobuje z muru próbki farby i porównuje je z tymi z warsztatu malarskiego Janka Marcinka. Bez skutku. A Janek po prostu wymieszał kilka kolorów (zwykle wychodzi intensywny fiolet, w sam raz na napisy).

Robią rewizje w szatni. U Andrzeja Muszyńskiego, jednego z najaktywniejszych działaczy Związku znajdują zepsutą część do wiatrówki. Triumfują. Mają arsenał „Solidarności”! Około południa zabierają Andrzeja do komendy. Straszą go tragicznymi konsekwencjami za nielegalne posiadanie broni. Ale Andrzej trzyma się twardo.

Około 14:00 do suki zabierają Bolka Akiermana, Andrzeja Kozerę, Edka Półtoraka i mnie. Po tym doborze towarzystwa wnioskuję, że niewiele wiedzą. Bolek – człowiek niezwykle pracowity i małomówny – na poniedziałkowym wiecu powiedział dobitnie tylko jedno słowo: „Ciąć!” I przesiedział prawie miesiąc. Andrzej Kozera na tej masówce był bardziej wymowny. Dał dłuższy, kwiecisty (nie do powtórzenia) wykład, co należy zrobić z komunistami. Edek jest moim przyjacielem i sekretarzem KZ – więc zatrzymano go za to. A ja – „za całokształt”.

Zawożą nas na komendę w Lubaniu. SB-ek prowadzi mnie do osobnego pokoju. Po kilkuzdaniowej wymianie opinii o sytuacji, zasłania formularz lewą ręką i coś pisze. Wyciągam szyję i czytam: „Nie rokuje nadziei na zaprzestanie działalności związkowej”. Dziękuję mu za komplement. „Musiał pan to przeczytać?” – warknął i sprowadził mnie do celi. Siedzę sam.

Przez judasza widzę, że na przesłuchania kolejno prowadzą moich współtowarzyszy niedoli. Przywożą też mojego dyrektora. Maglują go ze 3 godziny. W końcu kolej na mnie. Śledczy wkręca protokół w maszynę. Po podaniu danych personalnych zeznaję, że przyjechałem do pracy i pracowałem. Co do strajku, sprawy napisu i zniczy, to – pomny na rady KOR-u – na trefne pytania odmawiam odpowiedzi. Facet zbytnio nie naciska, nie krzyczy i posłusznie wpisuje „odmawia odpowiedzi”. Wracam do celi. W nocy słyszę, jak w dyżurce przez radiostację odczytywane są nazwiska członków komisji zakładowej i kilku jeszcze osób. Wystraszyłem się, gdy usłyszałem nazwisko Ali z działu zbytu. Z zacięciem zrywała „wronie” plakaty. A jest w ósmym miesiącu ciąży…

W nocy z 18 na 19 grudnia 1981 r. przewożą nas do obozu w Kamiennej Górze, gdzie siedzi nasz region. W czasie II wojny światowej obiekt ten stanowił… filię obozu w Gross Rosen. Swoista czkawka z zaświatów układu Ribbentrop-Mołotow. Pierwszemu o naszych perypetiach melduję Stachowi Kostce [autorytet i lider „Solidarności” w Lubaniu i okolicy].

Dlaczego nam udało się wywinąć spod dekretu o stanie wojennym? Nie znając akt prokuratorskich czy materiałów IPN mogę – na podstawie szczątkowych informacji uzyskanych w różny sposób – jedynie spekulować.

  1. Po wypuszczeniu mnie z Kamiennej Góry były emerytowany SB-ek [Jan Bachowski], widząc moją wobec niego – delikatnie mówiąc – rezerwę (pracował w zakładowej tzw. „tajnej kancelarii”), zwierzył się, że przed stanem wojennym, podczas badania terenu przez SB, wystawił mi wzorową opinię (że wydaję się umiarkowany w poglądach i odpowiedzialny). Narzekał, że po wszystkim zmyto mu głowę za brak czujności. To oczywiście należy przyjmować z rezerwą. Ale chyba nie miał powodu mi kłamać.
  2. Władze, zaskoczone naszym strajkiem w pierwszych godzinach, miały się obawiać reakcji lawinowej w okolicznych zakładach. Stąd wezwanie ZOMO po kilku godzinach i decyzja o zawróceniu kolumny po naszej decyzji o przerwaniu strajku.
  3. Z zebranych przez SB zeznań, nawet w tamtym czasie, nie wynikało nic konkretnego. Zeznający kluczyli, twierdzili, że ja bardziej uspokajałem, niż namawiałem do strajku. Co do głosowań, choć były one jawne, okazywało się, że… nikt tego momentu nie widział! Charakterystyczne, że przy kolejnej takiej odpowiedzi SB-kowi wyrwało się: „Cholera, nikt nic widział, bo wszyscy stali za szafkami!” Oczywiście, na pewno było kilku kapusiów. Ale – sądzę – „Solidarności” udało się w zakładzie zdobyć taki autorytet, że nawet świniom głupio było donosić. Raczej lawirowali.
  4. Gdy SB i milicja przedstawiła zgromadzony materiał prokuratorowi, ten miał stwierdzić, że nic tam konkretnego nie ma. Przekazano mi jego słowa: „Masło maślane”. A w tym czasie naprawdę niewiele było trzeba. W Bolesławcu, za 15 min. strajku w firmie budowlanej tamtejszy przywódca „S” [Janek] Filipek dostał „z urzędu” chyba ze 3 lata.

W obozie zdawaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy bezpieczni. Że nad nami „wisi” dekret. Pierwszego dnia radziłem się mecenasów Kuskowskiego i Lachowicza [seniora]. Mimo szczerej chęci pomocy czuli się trochę bezradni wobec zaistniałej sytuacji i otaczającego bezprawia.

Na wszelki wypadek ustaliłem z całą czwórką, że na temat naszych wyczynów w zakładzie nie puszczamy pary z gęby. Oczywiście, „sława” kamieniołomów na Księginkach rozniosła się po obozie. Potwierdzaliśmy fakt. Ale bez szczegółów. Potem reszta internowanych śmiała się z nas trochę. „Gdy rozmowa schodziła na wasz strajk, raptem, jak na komendę, wszyscy nabieraliście wody w usta i odchodziliście na bok”. Nie odczytywali tego jako brak zaufania z naszej strony. Opłaciło się. Skończyło się na internowaniu.

Bolka Akiermana zwolniono z obozu 13.01.1982 r., Edka Półtoraka następnego dnia, a kolejnego – Andrzeja Kozerę. Z powodu ciężkiej choroby Andrzeja Muszyńskiego 13.02.1982 r. wymusiliśmy na SB-kach jego przewiezienie do szpitala więziennego na Kleczkowską we Wrocławiu. Stamtąd wypuszczono go do domu 10 marca.

Z mojej firmy zostałem sam. Na pociechę miałem doborowe towarzystwo.

6 kwietnia 1982 r. resztki internowanych z naszego regionu przewieziono z Kamiennej Góry do obozu w Głogowie. Tam z Januszem Sanockim z Nysy zakładamy m.in. zespół muzyczny „Los Kabarinos” (kabaryna – więzienna izolatka) w pierwszym składzie: Andrzej Piesiak, Jurek Nalichowski, Rysiek Kulesza i my – jednocześnie domorośli autorzy kilku własnych tekstów. Ale to już inna historia.

29 kwietnia, w ramach akcji wypuszczania z obozów 1000 internowanych, wracam do domu. W pierwszych dniach „wolności” pędzę do Ali ze zbytu. Jest w domu. Poród przebiegł bez problemów. Przesłuchiwano ją w zakładzie. Wspomina swoje przerażenie. Ale z rozbawieniem opowiada, że wypięła do przodu i tak pokaźny brzuch i zaczęła stękać. Że niby zaczyna rodzić. SB-ek przerażony zgarnął papiery i wybiegł z pokoju.

20 maja mam kolegium za „…noszenie w miejscu widocznym” znaczka »Solidarności«…”. Kilka razy zatrzymania na 48 godzin i bezskuteczne próby „rozmów”.

30 sierpnia 1982 r., w przededniu organizowanej w Lubaniu manifestacji, zatrzymują mnie ponownie i następnego dnia przewożą na 3 tygodnie do Nysy.

(dokumenty dot. internowania stemplowaliśmy w obozach my, nie SB… – dop. ZB)