3 Los Kabarinos – obozowa grupa wokalno-instrumentalna

Początek kwietnia 1982 r. Kilka dni temu przewieziono nas z obozu mieszczącego się w Zakładzie karnym w Kamiennej Górze (nota bene byłej filii obozu Gross Rosen) do kolejnego kryminału, w Głogowie. Pod­czas widzenia z rodziną Rysiek Kulesza (Region Jelenia Góra) chciał wnieść do obozu książki, które zdaniem władz obozowych były zakazane. Ponieważ Rysiek zaczął się w tej sprawie gwałtownie awantu­rować, za­mknięto go w izolatce, karcerze (w języku więziennym zwanej „ka­baryną”).

Gdy doszła do nas ta wiadomość, postanowiliśmy podjąć akcję protestacyjną. Wpadliśmy na po­mysł, aby… klawiszom nie dać się policzyć. Było to możliwe, ponieważ w Głogowie znajdowało się więzienie o stosun­kowo lżejszych warunkach bytowych (parterowe baraki, duże, jak w blokach mieszkalnych, okna, stosun­kowo cienkie kraty, drewniane niezamykane drzwi do cel, stalowa krata była umieszczona jedynie na koryta­rzu, w przejściu do części administracyjnej oddziału).

Wieczorem, podczas apelu, większość internowanych przez godzinę ciągle przechodziła z cel do cel lub spacerowała po korytarzu. Dyżurny klawisz biegał bezskutecznie po celach i próbował jakoś nas zapa­miętać i policzyć. Dodatkowo, w naszej celi sprokurowałem na jednej z górnych pryczy kukłę (postać, odwrócona do ściany wydawała się już spać, spod koca wystawał nawet „łokieć” ubrany w koszulę wię­zienną). I tego „internowanego” klawisz – oczywiście – policzył. Ale ogólny rachunek wciąż mu się nie zgadzał. A przecież w kryminale policzenie podopiecznych jest najważniejsze. Czuwaliśmy też w nocy, aby nie dać się policzyć.

Podobnie było nazajutrz rano.

A ponieważ przed naszym przyjazdem do Głogowa klawisze demonizowali (niestety – ze skutkiem) wśród internowanych grozę tamtejszej kabaryny, z Januszem Sanockim (Nysa) postanowiliśmy ośmieszyć grozę izolatki przez napisanie wniosków o umieszczenie tam także nas. Czarno na bi­ałym udowadnia­liśmy, że jesteśmy o wiele gorsi „od kolegi Kuleszy” i że to my w pierwszej kolejności zasłużyliśmy na izolatkę. Rozpropagowaliśmy ten pomysł i podobnie postąpiło chyba z trzydziestu internowanych. Mit kabaryny legł w gruzach.

Wreszcie koło południa, po gorączkowych naradach, Kuleszę wypuszczono. Nasz cios okazał się celny. Ry­siowi zgotowaliśmy gorące powitanie. Po chwili sytuacja wróciła „do normy”. Ro­zeszliśmy się do co­dzien­nych zajęć.

Chyba godzinę później zajrzałem do swojej celi. W pustym pomieszczeniu siedział Rysiek Kulesza i coś so­bie brzdąkał na gitarze Andrzeja Piesiaka (Rysio w dzieciństwie kilka lat uczył się gry na klasycznym instru­mencie). Poklepałem go po ramieniu mówiąc strawestowanym fragmentem pio­senki Andrzeja Rosiewicza z Festiwalu Piosenki Niezależnej, który odbył się w hali „Olivii” w sierpniu 1981 r.: „Graj Kulesza, graj, serce swoje daj. Muzyka twoja nagle żalem w sercu wzbiera”.

W tej chwili do celi zajrzał Janusz Sanocki i wszedł mi w słowo kończąc frazę: „Niełatwe jest życie Sau­tera!”  Sauter – to było nazwisko komendanta naszego obozu.

Roześmieliśmy się z powstałej raptem sytuacji. Rysiek zaczął szukać akordów do przywołanej pio­senki. W celi pojawiło się jeszcze kilka osób. Ponieważ Rysiek z trudem mozolił się nad akordami, z innej celi brutal­nie oderwałem od interesującego brydżowego rozdania Andrzeja Piesiaka o którym wiedziałem, iż biegle włada gitarą. Trochę się opierał, ale byłem nieustępliwy. W końcu Andrzej poddał się i z zapa­łem wziął się do roboty. Kilka razy powtó­rzyliśmy refren. Co dalej? Janusz popatrzył na mnie, ja na niego. Usiedliśmy w kącie i po chwili była gotowa pierwsza zwrotka:

„Niełatwo jest być komendantem
w obozie dla ekstremistów.
Tak pieśń się moja zaczyna.
Pieśń dla byłych czołgistów.

Inaczej było w Poznaniu,
w armii u Popławskiego.
strzelało się do bandytów,
roboli od Cegielskiego.

ref. Graj Kulesza, graj…”

(Tu niezbędne wyjaśnienie: skądinąd wiedzieliśmy, że płk Sauter w 1956 r. dowodził jednym z czołgów tłu­miących protesty poznańskich robotników. Dowódcą operacji był gen. Popławski.)

Wystarczyła nam godzina, aby dopisać kolejne zwrotki.

Chyba w ciągu dwóch dni powstały słowa do jeszcze czterech popularnych, łatwo wpadających w ucho me­lodii: do „Samby-sikoreczki” zespołu Nasza Basia Kochana, „Los Andes, Cordillera” ka­baretu Elita, „Wal­czyka przy ognisku” kabaretu Starszych Panów i – sprzed wojnia – „O czym myśli dziewczyna”.

Z perspektywy kilku już dekad trudno precyzyjnie dociec, które z tych tekstów pisał wyłącznie Janusz, które ja, a które wspólnie. Na tyle ile pamiętamy, wyszło nam tak (chronologicznie): „Graj Ku­lesza, graj” – wspólne dzieło, „Samba” – 2/3 moje, „Jak ciężko dzisiaj być ZOMO-wcem” – 2/3 Janusza,  „O czym myśli nad ranem pseudointernowany” – Janusz solo, „Walczyk w kabarynie” – 50/50 %.

Ja jeszcze, na imieniny naszych Jurków, „Dużego Wuja” (Nalichowski) i „Małego Wuja”) Popioła, „popełniłem” tekst do melodii „Tanich drani” z repertuaru Kabaretu Starszych Panów”.

Z wielką frajdą przerzucaliśmy się pomysłami, przynosiliśmy nawzajem wymyślone fragmenty, uzupełniali­śmy frazy, wymyślaliśmy puenty. Setna zabawa!

Spontanicznie zrodził się rdzeń zespołu, który tworzyli: Andrzej Piesiak – gitara, śpiew oraz wo­kaliści podpie­rający się „przygodnymi” instrumentami perkusyjnymi (fragmenty kija od szczotki, grzechotki z pu­dełek z wi­taminami itp., a nawet… zakuta w gips noga Nalichowskiego): Janusz Sanocki, Jerzy Nalichow­ski, Zdzisław Bykowski. Przeraźliwym krzykiem kondora w obozowej wersji „Los Andes, Cordillera” wspierał nas Józek z Wałbrzycha.

Uznaliśmy, że porządny zespół powinien mieć nazwę. Ta nasuwała się sama, zaproponowałem: „Los Kabarinos”.

Z miejsca zdobyliśmy w obozie niezwykłą renomę. W sumie siedziało nas chyba ze 150 chłopa. Staty­stycz­nie wynikało, że prawie każdego dnia zawsze ktoś miał albo imieniny, albo urodziny. Albo jakąś rocznicę, bądź inną okazję do świętowania Zaproszeniom nie było końca. Często zdarzały się dwa, trzy koncerty dziennie. Trzeba było więc łączyć uroczystości. Oczywiście, nie występowaliśmy za darmo. Za­praszający musieli… postawić nam kawę.

Właściwie nie były to występy samego zespołu, ale chóralne śpiewy wszystkich zebranych w celi. Z re­guły wszystkie piętrowe prycze były oblepione internowanymi. Tylko sufit był wolny… Nierzadko w drzwiach poja­wiali się klawisze, nieśmiało pytając, czy też mogą posłuchać. Nie widziel­iśmy przeszkód. Szczególnie czę­sto prosili o piosenkę o Sauterze. Sprawiała im dużo frajdy, bo też go nie znosili.

Nieuchronnie repertuar poszerzył się o pieśni patriotyczne i te, które dotarły już do nas z innych obozów. Nieocenionym skarbem stał się posiadany przez Andrzeja Piesiaka legalny zbiór piosenek i pieśni patrio­tycznych, turystycznych oraz ludowych zatytułowany „Bazuna”. Kilkaset utworów. Nasze koncerty trwały go­dzinami, bo nierzadko po repertuarze stanu wojennego „prześpiewywaliśmy” jeszcze całą „Bazunę”. Od po­czątku do ostatniej strony. A czasem, dla urozmaicenia, od końca do początku.

Paradoksalne: w całej Polsce obozy internowanych były jedynym miejscem gdzie można było swobodnie, głośno i bezkarnie śpiewać takie piosenki…

Przy okazji charakterystyczna dla tamtego okresu anegdota: Gdy przed 1 maja 1982 r. wypuszczano mnie z obozu, Andrzej Piesiak poprosił, abym już „z wolności” zadzwonił do jego żony z prośbą, aby ta, gdy za kilka dni przyjedzie do Andrzeja na widzenie, zabrała ze sobą zapasowe struny do gitary. „Wie, gdzie są”. Skoń­czył słowami: „Tylko pamiętaj, że telefon jest na podsłuchu”.

Nazajutrz po powrocie do domu zadzwoniłem do Zuzanny. Ucieszyła się z pozdrowień od męża. Była cie­kawa mojego samopoczucia. Przekazałem też prośbę o struny.

Gdzieś po tygodniu odwiedziłem żonę Andrzeja w Jeleniej Górze. Powitała mnie rozbawiona słowami: „Aleś namieszał swoim telefonem! Godzinę po naszej rozmowie zjawiła się ekipa SB z nakazem rewizji! Rozejrzeli się po mieszkaniu. Ich wzrok padł na pianino. Nastąpiło błyskawiczne skojarzenie: pianino-struny. Rzucili się na instrument. Rozkręcili wszystko, co było do rozkręcenia. Oglądali, opukiwali. Bez skutku. Żadnej skrytki! Rozczarowani skręcili elementy pianina i wynieśli się z domu. Nigdzie indziej niczego innego nie szukali. A tego dnia w naszym mieszkaniu było co znaleźć”.

Po moim wyjściu z Głogowa nie było problemu z uzupełnieniem składu Los Kabarinos. Koncerty trwały. Tek­sty piosenek trafiały do innych obozów. Po jakimś czasie przemycono do obozu radio­magnetofon. Nagrano i powielono kasetę z repertuarem zespołu. Kopie nagrań trafiły na zewnątrz, w środowiska pod­ziemnej „Soli­darności” oraz do rodzin internowanych.

Kasety krążyły też po Głogowie. Gdy po jakimś czasie do miejscowego szpitala trafił też płk Sau­ter, pielę­gniarki podrzucały kasetę „Los Kabarinos” pacjentom. Także do sali, gdzie kurował się pan komendant. M. in. zafundowane mu w ten sposób katusze i kpiny otoczenia spowodowały, iż w końcu, z powodu roz­stroju ner­wowego, wylądował na rencie. I kto tu mówi o etycznym etosie „Soli­darności”?

Bawiąc się w Los Kabarinos (bo oprócz swoistej walki z komuną była to i zabawa) nie mieliśmy do końca pojęcia o skutkach uprawianej „sztuki”.

Dwa przykłady.

Wytworzył się zwyczaj iż ci, co opuszczali obóz odwiedzali rodziny tych, którzy jeszcze sie­dzieli. Ze słowami pociechy, z uspokajającymi informacjami o obozowym życiu, z dostępną, skromną po­mocą materialną.

Z przyjacielem odwiedzamy rodzinę w P. W drzwiach wita nas zapłakana żona inter­nowa­nego. Zmieszani przedstawiamy się. Dziewczyna rzuca nam się na szyje. Śpieszymy ze słowami otuchy. Dziewczyna uspokaja nas: „Wcześniej niewiele intereso­wałam się polityką. Nie rozumiałam po­stępowania męża. Mimo zaufania, miałam do niego żal, że nadal siedzi. Tym bardziej, że na wolności jest już przewod­niczący jego Komisji Zakładowej. Wczoraj dostałam kasetę z Głogowa z piosenkami. W chó­rze rozpoznałam głos męża (nb. bardzo fałszuje). Coś się we mnie przełamało. Słuchałam kasetę całe popołudnie i przez całą noc. Słucha­łam i płakałam. Rano zadzwoniłam do pracy i wzięłam wolne. I dalej słuchałam. Dzieci same coś zjadły, same poszły spać, rano same wyszykowały się do szkoły. Od teraz nie mam żadnych wątpliwości co do słuszności działalności męża”.

Drugi epizod: Latem 1982 r. słucham Radia Wolna Europa. Jest czytany komunikat tajnych władz Zwi­ązku. Mowa w nim m.in. o wysuwanych wobec działaczy podziemnej „Solidarności” propozycjach wyjazdu z Polski. Sły­szę słowa:

„Jak śpiewają internowani w jednym z obozów:

»Patrz w oczy wszystkim szczerze,
  wierz w siebie, jak ja wierzę,
  z kraju nie ucieka się,
  kiedy w kraju tym jest źle.
  Samba, nasza samba…«”

To fragment z naszej wersji „Samby-sikoreczki”…

Piosenki zespołu Los Kabarinos powstałe w obozie internowanych w Głogowie.

(autorzy słów: Janusz Sanocki, Zdzisław Bykowski)

Graj Kulesza… (Kulesza song)

(na mel. „Graj Cyganie, graj”, muz. Andrzej Rosiewicz)

Niełatwo jest być komendantem
w obozie dla ekstremistów.
Tak pieśń się moja zaczyna,
pieśń dla byłych czołgistów.

Inaczej było w Poznaniu,
w armii u Popławskiego.
Strzelało się do bandytów,
roboli od Cegielskiego.

ref. ( 2 x)
   Graj Kulesza, graj, serce swoje daj,
muzyka twoja nagle żalem w sercu wzbiera!
Graj Kulesza, graj, serce swoje daj!
Niełatwe jest życie Sautera!

Teraz na dziwną wojnę
powołał Wojtek-generał,
na wysuniętą placówkę
powołał czołgistę – Sautera.

Na wielką wojnę z narodem
wyruszył dzielny towarzysz,
za wierną służbę komunie
szlif generalski się marzy…

ref. (2 x)    Graj Kulesza, graj…

Swoim ośrodkiem w Głogowie
komendant chciałby się szczycić.
Oficer z obłędem w oczach
nie może się ludzi doliczyć!

Piszą obłędne podania,
śpiewają coś wrednym chórem,
aż oddziałowy w panice
się porwał na siebie ze sznurem!

ref. (2 x)    Graj Kulesza, graj…

Nie dają się rewidować,
kpią sobie z władzy i gliny,
piszą plugawe wierszyki,
więc wszystkich do KABARYNY!

Nie zmieszczą trzydziestu chętnych,
dwie kabaryny w Głogowie,
więc wychowawcy „Pochewce”
włosy stają na głowie!

ref.     Graj Kulesza, graj, serce swoje daj,

muzyka twoja nagle żalem w sercu wzbiera!
Graj Kulesza, graj, serce swoje daj,
niełatwe jest życie Sautera!

Graj Kulesza, graj, serce swoje daj,
muzyka twoja nagle żalem w sercu wzbiera!
Graj Kulesza, graj, serce swoje daj,
niełatwe jest życie GANGSTERA!!!

Pewnym problemem w obozie stała się oferta WRON pod adresem działaczy „Solidarności” – bezpowrotny wyjazd z Polski. Zespół „Los Kabarinos” zabrał głos w tej sprawie.

Polska samba

(do melodii „Samby-sikoreczki”, muz. Jerzy Filar, zespół „Nasza Basia kochana”)

Po gorącym lecie
przyszła mroźna zima,
była demokracja,
a teraz jej nima!

Za kratami siedzisz,
przemoc cię nie zgina.
Naród na nas czeka,
więc i ty się trzymaj!

ref.

Patrz w oczy wszystkim szczerze,
wierz w siebie, jak ja wierzę!
Z kraju nie ucieka się
kiedy w kraju tym jest źle!
Samba, nasza samba!
Z kraju nie ucieka się
kiedy w kraju tym jest źle!
Samba, nasza samba!

Ci, co nas wsadzili,
wyjazd obiecują.
Złote Eldorado
i miraże snują.
Zachód blaskiem kusi,
dolar mocno stoi.
Tam będziesz wśród obcych,
tu, choć biedno – swoi!

ref. (2 x) Patrz w oczy wszystkim szczerze…

Nie daj samozwańcom
rządzić swoim krajem!
Niech wyjeżdża ubek, Polak pozostaje!
Pamiętaj o ludziach,
co ci zaufali!
Nie daj się przekupić,
nie daj się WYDALIĆ!

ref. (2 x) Patrz w oczy wszystkim szczerze…

Jak ciężko być ZOMO-wcem

(na melodię „Los Andes, Cordillera”, muz. Kabaret Elita)

Jak ciężko dzisiaj być ZOMO-wcem,
jeszcze gorzej być ORMO-wcem,
komunistą, gliną itp.
Ciężka wojna jest z narodem,
nie da się zamorzyć głodem,
chociaż Urban bardzo tego chce.
Solidarnie naród stoi, WRON-y wcale się nie boi,
orzeł nie da przefarbować białych piór.
Przeciw rządom generała
stoi dzisiaj Polska cała
od Bałtyku do tatrzańskich naszych gór!

ref.

Kamienna Góra, Głogów,
Opole, Strzelce, Nysa,
obozy srogie, dzikie,
gdzie klawisz głośnym krzykiem
na apel woła nas.
Rewizje, przesłuchania,
transporty i więzienia,
cenzura i kolejki,
bezprawia dziki busz,
socjalizm wszerz i wzdłuż!

Niech nie myśli oddziałowy,
że to pomysł taki nowy,
to historia znana już od lat.
Ktoś tam, w górze, myśli chytrze
i klawiszem ręce wytrze.
Pozostanie na sumieniu brudny ślad.

A historia nas rozliczy,
gdzie prawdziwi robotnicy,
a gdzie ten, co rozkaz strzelać w „Wujku” dał.
Wtedy każdy będzie słodki.
Winne zawsze będą płotki.
Bo ten „z góry” dla nas zawsze dobrze chciał!

ref. Kamienna Góra. Głogów…

Gospodarka wkrótce runie,
WRON-a w siną dal odfrunie,
nie zostanie po niej wkrótce żaden ślad.
A bezpiekę i ZOMO-wców,
sekretarzy i ORMO-wców
z naszej Polski historyczny zdmuchnie wiatr!

„Solidarność” się odrodzi,
przecież wszystkim o to chodzi,
robotników nie przestraszy WRON-y krzyk!
Bez partyjnych generałów,
bez oszustów i cymbałów,
demokrację zbudujemy wtedy w mig!

ref. Kamienna Góra, Głogów…

Kolejnym przedmiotem zainteresowania zespołu „Los Kabarinos” stała się niewielka grupa osób chodząca na rozmowy z SB-kami.

Piosenka o pseudo-internowanym

(na mel. „O czym myśli dziewczyna”)

O czym myśli nad ranem
pseudo-internowany,
niegdyś krzykacz i ponoć chwat?
Co napawa go lękiem,
o czym śpiewa piosenkę,
czego chce, żeby dał mu świat?

ref.
Odrobinę szczęścia w nieszczęściu,
odrobinę szczęścia czyjegoś,
przeżyć chwilę radości
u boku oddziałowego!

Stanąć znów przed panem UB-ekiem,
nawet łzami zalać twarz.
Potem ścisnąć w ręku przepustkę
i pożegnać obóz nasz!
Potem ścisnąć w ręku przepustkę
i pożegnać obóz nasz!

Cierpieć za ideały,
gdy otwarty świat cały,
po co siedzieć tu miesiąc, czy rok?
Nowy Jork, San Francisco,
do wolności już blisko,
trzeba tylko wykonać ten krok:

ref.
Jeden mały wywiad dla prasy,
kilka skromnych słów potępienia.
Za to pewnie ubek pochwali,
wypuści z więzienia.
Jeszcze tylko kwit lojalności,
jeszcze łzami zalać twarz!
Ścisnąć w ręku paszport i bilet
i pożegnać obóz nasz!

Ścisnąć w ręku paszport i bilet
i pożegnać obóz nasz!

Walczyk w kabarynie

( na mel. „Walczyka przy ognisku” z „Kabaretu Starszych Panów”, muz. Jerzy Wasowski)

Gdzieś wolny świat,
ktoś robi szmal,
wesoło życie płynie!
A tutaj chór,
UB-eków sznur
i walczyk w kabarynie.

Walczyku nieś
ożywczą treść,
komunizm wkrótce zginie!
Lżej krąży krew,
gdy słychać śpiew
walczyka w kabarynie!

Ta ra,  ra…

Breżniewa łeb
generał-kiep
całował, jak dziewczynę.
Tam śliny trysk,
a tutaj gwizd
walczyka w kabarynie!
Księżyc już wszedł
i słychać śpiew
o pewnym skurczysynie,
tam Lowka łka
a tutaj gra
nasz walczyk w kabarynie!

Ta ra, ra…

Raz Urban plótł,
że zginie lud,
zostaną tylko świnie.
Z rządowych klik
nie śpiewa nikt
walczyka w kabarynie.
Kto wreszcie nam
uprzątnie kram
i na rządzących wpłynie?
Gdy gnębi los
śpiewajmy w głos
walczyka w kabarynie!

Ta ra, ra…

Kuplety już
zakończyć czas,
gdy puenta się nawinie.
Zabawia i
rozrzewnia nas
ten walczyk w kabarynie.
Lecz gdzie tu sens,
gdzie tutaj znak,
skąd morał się wywinie?
Na darmo ktoś
by szukać chciał
morałów w kabarynie!

Ta ra, ra…

Lecz gdzie tu sens,
gdzie tutaj znak,
skąd morał się wyśliźnie?
Na darmo ktoś,
by szukać chciał
morałów w komunizmie!

Ta ra, ra…

Bohaterami kolejnego utworu Los Kabarinos stali się dwaj Jurkowie z Regionu Jelenia Góra: Jerzy Nalichow­ski i Jerzy Popioł, zwani w obozie „Wujami”. Zasłynęli wśród nas pomysłowością i niezwykłymi talentami ma­nualnymi. A utwór powstał jako upominek imieninowy (na 24 kwietnia 1982 r.). Piosenka nie była w obozie zbyt popularna ze względu na osobisty charakter „prezentu”. Stąd… po latach sam byłem zdziwiony, że ją napi­sałem…

Jurki -Wuje

na melodię „Tanie Dranie”, muz. Jerzy Wasowski, z Kabaretu Starszych Panów.

Za robótki drobne, proszę
Pan i Pani płacą grosze.
Przy robocie w większej skali
Wujo nigdy nie nawali.
Stosujemy zniżek system
Za abonamencik świństew.
Technologii całych zwój
Oferuje wszystkim Wuj.
Oferuuuje wszystkim Wuj!

Refr.

My jesteśmy Jurki – Wuje,
Co to znaczy, klawisz czuje.
Czuje respekt UB-ek  – zbój,
A i trochę również swój.
Co to znaczy Jurek – Wuj.

Chcesz pod murem zrobić podkop,
Czy masz szansę, da horoskop.
Zrobi plany i wiercenia,
Trafisz prosto do podziemia.
Z robót ziemnych da ci wykład
Gdy apetyt masz na przykład
Na wapieńko zrobić dół
Któż doradzi jak, nie Wuj?
Któż doraaadzi jak, nie Wuj?

Refr. My jesteśmy Jurki – Wuje…

Jak otworzyć zamek gwozdkiem,
Jak klawisza kopnąć w  kostkę.
Jak ze sznurka i patyczka
Zrobić coś na obraz stryczka.
Jak wykonać dwie armaty,
Jak żyletką przeciąć kraty,
Milicyjny zrobić strój,
Któż potrafi, jak nie Wuj?
Któż potraafi, jak nie Wuj?

Refr. My jesteśmy Jurki – Wuje…

Ubek, to wiadomo, szuja,
Więc go Wujo robi w wuja.
Gdy się ubek jakiś rzuci
Popioł w popiół go obróci.
Gdy się lontu problem zwali
W mig sporządzi ci go Nali-
chowski, zrobi cały zwój,
bo to przecież także Wuj!
bo to przeeecież także Wuj!

Refr. My jesteśmy Jurki – Wuje…

Bombę chciałbyś zrobić w celi,
On instrukcji ci udzieli.
Zmiesza coś-tam, doda wodę,
Lepszy jest niż sam pan Nobel.
Zrobi bombę, że o rety!
Drżyjcie wszystkie komitety!
Dynamitu cały słój
Z margaryny zrobi Wuj!
Z margaryyyny zrobi Wuj!

Refr. My jesteśmy Jurki – Wuje…

2 Stemple obozowe w Obozie Internowanych w Kamiennej Górze.

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. władze stanu wojennego jeden z obozów internowanych uruchomiły w Zakładzie Karnym w Kamiennej Górze przy ul. Nadrzecznej 2. Swoistego, komunistycznego smaczku dodaje fakt, iż podczas 2. wojny światowej mieściła się tam filia obozu koncentracyjnego Gross Rosen.
W obozie internowanych w Kamiennej Górze umieszczono działaczy „Solidarności” z regionów jeleniogórskiego i wałbrzyskiego (między Świętami Bożego Narodzenia i Nowym Rokiem oraz w styczniu dowieziono kilka osób z Opola i Nysy).

Uwięzieni szybko zaczęli się samoorganizować. Przede wszystkim sporządziłem pierwszy spis wszystkich internowanych. Aby zawiadomić rodziny o miejscu pobytu, uruchomić pomoc najbardziej potrzebującym rodzinom (prócz adresów, zakładów pracy, funkcji związkowych, dat zatrzymań, represji dodałem rubrykę z informacjami o stanie rodzinnym) oraz aby zapobiec ewentualnym anonimowym wywózkom do innych obozów.
Spis powieliłem w kilku kopiach. Rozdałem je kolegom, jeden egzemplarz wręczyłem odwiedzającemu nas księdzu. Na pierwszym widzeniu listę przekazałem także żonie (wydrążone mydełko nie mogło budzić najmniejszych podejrzeń: celofan wydawał się nienaruszony,  papier także. A nawet gdyby klawisz je rozerwał, zobaczyłby wyrzeźbiony przeze mnie „fabryczny” rancik, ślad po formie do produkcji mydełek).

Większość z nas była wychowana na literaturze patriotycznej, w tym – wspomnieniowej tak z czasów zaborów, jak i okresu 2. wojny światowej. Z tych lektur (a także przekazów rodzinnych czy filmów) wynikało, iż internowany Polak na początek robi dwie rzeczy: planuje ucieczkę i robi stemple obozowe.
Z powodu braku łopat i koparek łatwiejszym do realizacji wydawał się drugi cel. Rozmawiałem o nim z kilkoma zaufanymi przyjaciółmi, ale jakoś nikt ani nie wyrażał chęci, ani nie miał ku takiemu rękodziełu predyspozycji.

Stwierdziłem więc, że muszę za to zabrać się sam. Pierwszym narzędziem były ułamane ćwiartki żyletek. Tworzywem – kawałki oderwanej od posadzki wykładziny (najlepsza, gąbczasta, była w celi z telewizorem). Do „wycinki” wybierałem miejsca nierzucające się strażnikom w oczy. Na skrawkach papieru odtwarzałem z pamięci kształt i proporcje napisu „Solidarność”. Trudniejsze zadanie miałem z przetworzeniem projektu stempla na lustrzane odbicie. Po wielu próbach efekt był zadowalający.

Wzór zaplanowanej pierwszej pieczątki wydawał się oczywisty: słowo „Solidarność” na tle rozerwanych krat oraz napis „Obóz Kamienna Góra”.001

Pieczątka miała kształt koła o średnicy odrysowanej ze słoika po dżemie. Kilkugodzinny trud okupiony krwawiącymi opuszkami palców przyniósł efekt. Z bocznej deski z pryczy nożem wyciąłem klocek, na który chciałem nakleić moją „płaskorzeźbę”. Po namyśle stwierdziłem, że poręczniej będzie, dla samego druku, jeśli powierzchnia klocka nie będzie płaska ale wypukła. Umożliwi to dokładniejsze i wygodniejsze przenoszenie wzoru na papier. Koledzy, za wręczoną jakiemuś więźniowi-kryminaliście paczkę herbaty zdobyli buteleczkę tuszu do pieczątek. Za poduszkę służył kawałek kilkakrotnie złożonej tkaniny. Wpadłem na pomysł, aby dla lepszego wchłaniania tuszu w linoleum zmatowić je. Ale skąd wziąć papier ścierny? Olśnienie: w jego roli wystąpiła… chropowata powierzchnia żeliwnego kaloryfera.

Naklejenie wykładziny na wypukły klocek spowodowało, iż z kształtu koła zrobił się owal. Ale zaprojektowane główne proporcje rysunku zostały zachowane. Niestety, zdążyliśmy wykonać tylko kilka odbitek. Któregoś dnia dostaliśmy wiadomość, że podczas naszego spaceru odbędzie się rewizja w celach. Pieczątkę przekazałem na przechowanie Krzysiowi Tulaszowi, który z powodu choroby nie wychodził na spacerniak. Ten, z jakiś i dla siebie niezrozumiałych powodów tuż przed rewizją spanikował i… spuścił pieczątkę z wodą w muszli klozetowej (rury spustowe były grube, jeszcze poniemieckie).
Nb. biedny Krzyś tym „wyczynem” na kilka tygodni zasłużył sobie na przezwisko „szambo-nurek”. Na jego (i nasze) szczęście zachowało się dosłownie kilka odbitek mojego pierwszego stempla.

Ośmielony efektem zabrałem się za produkcję kolejnych pieczątek.
Najpierw spróbowałem odtworzyć tę utraconą. Udało się.002

Przy następnych przyjąłem format prostokąta o wymiarach, które pozwalały ukryć stempel w pudełku zapałek. Jeden, dla odmiany, miał kształt trójkąta. Inny z kolei ozdobiłem ząbkami, jak w prawdziwym znaczku pocztowym. No i mordercze ułomki żyletek zastąpiłem zdobycznymi lancetami.

Papier i koperty zdobywaliśmy przez więźniów zatrudnionych do prac pomocniczych w więziennym biurze. Też za herbatę.

Wielkie wzburzenie i wściekłość wśród SB-ków wywołały odbitki stempla z napisem: „Obóz internowanych Kamienna Góra – była filia obozu Gross Rosen”. Oczywiście, ostatnie dwa słowa były pisane gotykiem (ileż się z tymi literami namęczyłem!). Wykonaliśmy kilkaset odbitek. Część przekazaliśmy rodzinom, podczas widzeń, a część życzliwi ludzie rozprowadzili na terenie Kamiennej Góry.
Nasi „opiekunowie” wychodzili ze skóry, żeby znaleźć i autora stempla, i jego oryginał. Wzmogły się kontrole przy wyjściach na widzenia, nasiliły się rewizje. Bez skutku.
Akurat w tym czasie jeden z kolegów leżał na więziennej izbie chorych. Ponieważ „w cywilu” trochę zajmował się m.in. grafiką, z nudów zaczął zdobytym lancetem wycinać w linoleum jakieś kwietne, a więc neutralne politycznie, wzorki. Miał pecha, ponieważ na izbie chorych akurat przeprowadzono rewizję. ZŁAPALI GO! Nieszczęśnik tłumaczył się, jak mógł, że nie on jest autorem stempli. Bezskutecznie. Szybko przeniesiono go z powrotem do zwykłej celi. W dniu widzeń podszedł do mnie na korytarzu ze skargą: „Zdzichu, mam przerąbane. Co chwilę mnie rewidują i straszą. Są pewni, że ja robię te pieczątki. A przecież to ktoś inny podszywa się pode mnie! Już nie wiem, co robić!” A ja mu, patrząc niewinnie i szczerze w oczy: „Widzisz, M., jacy są koledzy? I to ma być »Solidarność«?”
Pokiwał głową i odszedł zmartwiony.

Scenka była zabawna. M. miał zdolności plastyczne, ale nie angażowałem go do pomocy, bo jakoś w obozie znaleźliśmy się w różnych – że tak powiem – grupach towarzyskich (było nas ponad 70 osób na jednym korytarzu).
Co ciekawe, z robieniem stempli zbytnio się nie kryłem. Ponieważ po krótkim czasie wywalczyliśmy otwarcie cel przez cały dzień, każdy przesiadywał, gdzie chciał. I tak się zrobiło, że nasza cela stała się swoistym salonem towarzyskim. Od pobudki do capstrzyku nie było chwili spokoju: dyskusje, wykłady, rozmowy, spory, żarty, chóralne piosenki. Czasem aż groziłem, że zacznę walczyć o ponowne zamknięcie cel, bo nie mogę skupić się nad książką.
I w takiej to atmosferze, co jakiś czas, siadałem przy stoliku pod ścianą i dłubałem sobie kolejną pieczątkę. Nie kryłem się z tym zbytnio, koledzy często zaglądali mi przez ramię. Pokazywałem im, nad czym pracuję, demonstrowałem na czym polega lustrzane odbicie w stemplach.
Nb. to, że do końca SB-cy nie wpadli na mój trop, bardzo dobrze świadczy o bywalcach naszej celi. (A Ciebie, M., przepraszam!)

Gwoli prawdzie wypada przyznać, że raz nastąpiła wpadka przy odbijaniu pieczątek. W pierwszych dniach kwietnia 1982 r. nasz obóz w Kamiennej Górze odwiedził ówczesny metropolita wrocławski, ksiądz arcybiskup (obecnie kardynał) Henryk Gulbinowicz. Zanim zaczął kolejno odwiedzać cele naszego pawilonu, od jego sekretarza, ks. Andrzeja Dziełaka wzięliśmy sporą partię świętych obrazków i zasiedliśmy (w składzie: Andrzej Piesiak, Jurek Nalichowski i ja) do odbijania na nich naszych stempli. Chcieliśmy, aby nasi goście zabrali je do Wrocławia. Jak zwykle operacja była zabezpieczona na zewnątrz celi przez „sztuczny tłok” kolegów. I umówiliśmy się, że do celi będzie mógł wejść tylko ks. arcybiskup. Asysta klawiszy ma zostać na korytarzu. Tak też się stało. Oczywiście zamarkowaliśmy zaskoczenie wejściem gościa. Poinformowaliśmy go, jak wiele daliby SB-cy, gdyby znaleźli się na jego miejscu. Rozbawionemu arcybiskupowi zademonstrowaliśmy technologię wykonywania odbitek. I wręczyliśmy mu spory pakiet „gotowych” obrazków.

Po przewiezieniu nas 6.04.1982 r. do Głogowa zrobiłem jeszcze chyba dwie pieczątki (jedna w kształcie jaja wielkanocnego z napisem „1982, Solidarność, Wielkanoc za kratami, Głogów”)

Poznałem tam dwóch plastyków (z Lubina i Wrocławia) i po moim instruktażu oni przejęli pałeczkę (właściwie – lancety).
Ja z kolei pogrążyłem się w branży wokalno-muzycznej, w obozowym zespole Los Kabarinos.

29.04.1982 r. zwolniono mnie z obozu do domu.

Ostatni raz „maczałem palce w sprawie” w połowie maja 1982 r., gdy przez rodzinę Stacha Kostki dostarczyłem do obozu w Głogowie spory, ukryty w podwójnym dnie torby, zestaw lancetów, pilniczków i profesjonalnych dłutek (dodatkowo do przesyłki dołączyłem chyba ze 30 dziesięcio- i dwudziestozłotówek z zeszlifowanymi przez Heńka Sochaja, zaprzyjaźnionego tokarza z moich kamieniołomów, awersami; z monet tych internowani wypiłowywali krzyżyki z orłem, koronę „wystukiwali” dłutkiem”).
Rozbawiony Stach opowiadał mi potem, jak po wniesieniu torby do celi koledzy bezskutecznie szukali w niej przesyłki. Opukiwali, potrząsali sakwojażem i nic. „Pewnie, Stachu, twoja żona pomyliła torby”. „Jak Zdzich powiedział, że jest, musi być”. W końcu znaleźli.
Ale już mnie nie było przy tym, gdy pozostali w obozach koledzy tworzyli prawdziwe arcydzieła dochodząc w mistrzostwie do nawet trzykolorowych znaczków poczty obozowej.

Wracając na koniec do Kamiennej Góry: już w wolnej Polsce natknąłem się na wywiad z byłym sekretarzem ks. kard. Gulbinowicza. Ks. Dziełak wrócił pamięcią m.in. do owej wizyty w naszym obozie. Wspomniał i o moim stemplu z napisem „Gross Rosen”. Okazało się, że w jakimś stopniu moje rękodzieło przyczyniło się do definitywnego zamknięcia więzienia w Kamiennej Górze. Kardynał stanowczo, głośno (i skutecznie) interweniował u komunistycznych władz, że hańbą jest przetrzymywanie działaczy „Solidarności” w dawnej filii hitlerowskiego obozu koncentracyjnego.

Więc warto było dłubać…

4 Zrób to sam

Po pierwszym wyjściu z obozu internowania w końcu kwietnia 1982 r. z rozpaczą stwierdziłem, iż na nic zdały się wielomiesięczne wysiłki SB-ków i służby więziennej by mnie zresocjalizować. Po prostu: pieniądze wyrzucone w błoto! (Wstydźcie się, Bykowski! Polska Ludowa was wykarmiła, a wy…?)

Natychmiast zgłosiłem gotowość działania swojemu szefowi, śp. Stachowi Kostce, liderowi lubańskiej „Solidarności”. Poinformował, iż w naszym mieście już zorganizowano sprawną strukturę podziemnej „Solidarności”. W zakładach zbierano składki związkowe. Uruchomiono kanał regularnego sprowadzania bibuły z Wrocławia i Warszawy. Pracowała podziemna drukarnia. Do przewożonych z Wrocławia matryc wydawnictwa „Z dnia na dzień” dodrukowywano lubańską stronę. Nasze podziemie dysponowało też radiem przerobionym na podsłuchiwanie rozmów SB i MO.

Ba, mało znany jest fakt, iż w naszym mieście w 1982 r. działała… podziemna radiostacja, która wyemitowała kilka audycji „Radia Solidarność”!

Ku memu zaskoczeniu Stach ostudził mój zapał włączenia się do tej działalności. Nie powodował nim bynajmniej brak do mnie zaufania. Na przeszkodzie stały niezbędne wymogi bezpieczeństwa. Co by nie mówić o Lubaniu, jest to niewielkie miasto. Prawie wszyscy się tu znają. Trudno przejść niezauważonym przez kilka ulic. Zupełnie inna sytuacja jest np. we Wrocławiu. Ktoś z Krzyków może nierozpoznany bez obaw poruszać się po przeciwległej dzielnicy miasta, np. po Osobowicach. A w Lubaniu co rusz można było „nadepnąć” na SB-ka czy nadgorliwego milicjanta.

Mocno mnie ta sytuacja uwierała, bowiem z wymienionych powodów zmuszony byłem też aż do 1989 r. „zawiesić” kilka prywatnych ważnych przyjaźni, zawartych jeszcze w latach 60-tych (np. z Andrzejem Furtakiem czy Stachem „Zbyszkiem” Warzychem). Byli oni bardzo aktywni w knuciu przeciw komunie.

W tym czasie my – namierzeni już przez SB – tworzyliśmy Tajną Miejską Komisję „S” (szef Stach Kostka, Marian Witczak, śp. Andrzej Herman, Walenty Krzysiek, Zdzisław Bykowski). Koordynowaliśmy działalność komórek zakładowych, utrzymywaliśmy kontakt z Jelenią Górą i niejako firmowaliśmy na zewnątrz podziemną działalność Związku. Kontakty z „podziemnymi” zostawiliśmy Stachowi. Zresztą taką racjonalna zasadę spontanicznie przyjęto w całej Polsce.

Przez „kryminalne” znajomości (z obozów internowania) miałem kontakty z podziemnymi drukarniami we Wrocławiu, więc też przez moje ręce regularnie docierało do Lubania sporo nielegalnych wydawnictw, znaczków poczty podziemnej czy kaset magnetofonowych.

Ale nie dawały mi spokoju nabyte w kryminałach umiejętności wydłubywania w gumoleum matryc znaczków poczty obozowej.

Po bardzo krótkim czasie nie wytrzymałem i, za zgodą Stacha, utworzyłem… dodatkowy, prywatny punkt poligraficzny. Na zasadzie „zrób to sam” (no cóż, za młodu naoglądało się w TV Adama Słodowego!). I przez lata 80-te, co jakiś czas, „z okazji różnych okazji” zasiadałem do dłubania w gumoleum. Owe okazje były różne: święta kościelne, Dzień Kobiet, PRL-owskie „wybory”, sierpniowe „miesiące trzeźwości” itp. Moje ulotki miały format pocztówki pocztowej. I już nie posługiwałem się, jak w obozach, domorosłymi narzędziami, lecz profesjonalnym dłutem otrzymanym od śp. Jurka Jabłońskiego.

Ekipy drukujące (minimum 3 osoby) tworzyłem ad hoc, w zależności od sytuacji. Wyposażeniem naszej manufakturki była amatorska poduszka do stempli (195×115 mm) oraz gilotyna do papieru wykonana przez zaufanych ludzi z ZEHS-u.  Podczas jednego posiedzenia trzaskaliśmy zwykle po około 1000 ulotek. W porywach – do 2000. Drukowaliśmy w prywatnych domach a kilka razy, z braku wolnego i bezpiecznego lokalu, nawet… w biurze moich kamieniołomów na Księginkach. Paczki ulotek (po 50 szt.) były rozprowadzane naszymi kanałami po zakładach pracy. Część była rozrzucana po mieście.

Plon naszych wysiłków ilustruje niniejszy tekst. Bowiem jakimś cudem przetrwało sporo oryginalnych matryc naszych ulotek (zasługa kolejnego przyjaciela, Leszka Kozłowskiego, także współ-drukarza).

Żałuję, że nie zostawiłem sobie choć po jednej sztuce ulotek z matryc które wykonywałem też dla Kazika Wojewody z Platerówki, śp. Romka Lasoty z Zaręby czy Stefana Niebieszczańskiego z podgryfowskiej Proszówki (najpierw odbierali ode mnie gotowe ulotki, potem – po „przeszkoleniu” – dostarczałem im tylko matryce, poduszki i pocięty papier).

Papier zdobywałem z zaufanych księgarniach w Lubaniu i Leśnej. A trzeba przypomnieć, że w owym czasie przy zakupie każdej ryzy papieru do pisania należało wylegitymować się dowodem osobistym! Odważne panie po prostu wpisywały do rejestrów… lipne nazwiska i takież numery dowodów. Pilnowały tylko, aby zgadzała się liczba cyfr…

Winienem też tu dodać, iż w ramach tej mojej „prywatnej inicjatywy”, kolejny przyjaciel, znany lubański drukarz Tadek Duma (wówczas tylko pieczątkarz, regularnie kontrolowany przez SB, wtedy ojciec trójki małych dzieci) wykonał dla mnie dwie ramki do sitodruku.

A swoją drogą to było miłe uczucie, gdy często ktoś w zaufaniu (a czasem był to i… członek partii!) pokazywał mi znalezioną naszą ulotkę. Co miałem robić? Oczywiście udawałem, iż jestem „bardzo zaskoczony”…

Na koniec warto podkreślić, iż nie mieliśmy żadnej wpadki! Kłóci się to z tezą głoszoną przez niezłomnych lustratorów i rycerzy PiS-u, iż co najmniej połowa podziemnej „Solidarności” to byli TW, czyli kapusie. Więc w przypadku naszej ekipy drukującej powinno to być (jeśli dobrze liczę) PÓŁTORA AGENTA… (A to się poseł Macierewicz zmartwi!)

Chciałbym, by ten tekst był swoistym podziękowaniem tym wielu – najczęściej bezimiennym – osobom które działały w lubańskiej podziemnej drukarni, zbierały i płaciły związkowe składki, drukowały ze mną, zajmowały się kolportażem wydawnictw z Wrocławia i stolicy oraz naszych ulotek, czy wreszcie – owym paniom ze sklepów papierniczych. To one i oni byli prawdziwymi bohaterami tamtych trudnych lat.

I tych podziękowań nigdy za wiele.

(pierwodruk: dwutygodnik „Ziemia Lubańska”, nr 11,06-20.06.2012, wersja rozszerzona)

1 Moje pierwsze dni, tygodnie, miesiące stanu wojennego

 (pierwodruk: „Rocznik Jeleniogórski”, tom XXXVIII 2006, wyd. Towarzystwo Przyjaciół Jeleniej Góry, ISSN 0080-3480, str. 249-253)

Przed stanem wojennym byłem współorganizatorem „Solidarności” w Kopalniach Skalnych Surowców Drogowych w Lubaniu (obecnie Łużycka Kopalnia Bazaltu), potocznie zwanymi kamieniołomami na Księginkach (dzielnica Lubania). Wiosną 1981 r. zostałem wybrany Przewodniczącym tamtejszej Komisji Zakładowej. W tym czasie niewiele udzielałem się za poziomie miasta. Skupiałem się raczej na pracy związkowej w zakładzie.

O wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego dowiedziałem się, jak chyba większość rodaków, z telewizji. Oczywiste wielkie zaskoczenie. Jeszcze przed wyjściem z rodziną do kościoła słuchamy z żoną pierwszych, skąpych wiadomości z Wolnej Europy.

Podczas mszy św. dowiaduję się, że z naszego miasta internowano w niewiadomym miejscu trzy osoby: Stacha Kostkę – Przewodniczącego Komisji Zakładowej „Solidarności” w ZNTK, członka Prezydium Zarządu Regionu i delegata na I Krajowy Zjazd, naturalnego lidera Związku na terenie byłego powiatu lubańskiego, Zbyszka Mazura – Przewodniczącego KZ w „Lubańskiej Bawełnie” i Jurka Jegiera – członka „S”, Przewodniczącego Rady Pracowniczej w „Bawełniance”. Natychmiast po wyjściu ze świątyni spotykam się w cztery oczy z proboszczem, ks. prałatem Janem Winiarskim – niezwykłym człowiekiem, kapłanem i patriotą, legendą naszego miasta. Jest ogromnie poruszony. Krótko wymieniamy opinie o sytuacji. Kapłan, widząc moją determinację, proponuje wspólny wyjazd w południe do pobliskiej wsi Platerówka, gdzie tego dnia odbędzie się poświęcenie sztandaru. Tam będę mógł spotkać się z którymś z wrocławskich biskupów [później dowiedziałem się, że był to kardynał –wówczas arcybiskup – Henryk Gulbinowicz], aby poradzić się, co robić dalej. Z serca dziękuję księdzu z ofertę pomocy, ale wymawiam się z wyjazdu planami kilku spotkań tego dnia. Ks. prałat serdecznie mnie obejmuje, życzy powodzenia i zapewnia o modlitwie w intencji „Solidarności”. Zbudowany spotkaniem wracam do domu.

Przy obiedzie żona zaprasza mnie na „poważną rozmowę”. Stwierdza, że po moich oczach widzi, że będę coś knuł. W związku z tym zapewnia mnie, że cokolwiek bym w najbliższych dniach zrobił, mogę liczyć na jej pełne zrozumienie i poparcie. Deklaruje, że opiekę nad domem i dziećmi (10, 9 i 2 lata) bierze całkowicie na siebie. Po prostu daje mi wolną rękę. Do dziś jestem Jej wdzięczny za te słowa…

Pod wieczór odwiedzam kilka osób, które nie zostały jeszcze zatrzymane. Spotykam się kolejno z: Marianem Witczakiem – Przewodniczącym „Solidarności” lubańskiej oświaty, Grześkiem Stasiakiem z ZNTK, Frankiem Bugańskim z „Lubańskiej Bawełny” i Heńkiem Maciaszczykiem z Zakładu Gospodarki Komunalnej. Zastanawiamy się, co robić. Po zakończeniu tych spotkań ja już wiem. Tego dnia, z Edkiem Półtorakiem – Sekretarzem naszej Komisji Zakładowej, a prywatnie – przyjacielem, nocujemy poza domem.

Rano, piechotą, ruszamy do zakładu. O 06:00, w szatni, organizujemy wiec. Wszyscy są wstrząśnięci. Z trudem próbuję skierować chaotyczną dyskusję na racjonalne tory. Przeważają głosy za strajkiem. Jestem tego samego zdania. Przypominam, że ostatnie uchwały władz „Solidarności” ustaliły: w razie ataku na Związek – strajk generalny. Więc sytuacja jest prosta. Mówię, że jeśli solidarnie zastrajkuje 11 milionów członków Związku – władze wycofają się. Ostrzegam przed niebezpieczeństwem wyjścia na ulice. Głosowanie. Nieliczne głosy przeciw strajkowi. Komisja Zakładowa przekształca się w Komitet Strajkowy. Dzielimy zadania dla poszczególnych grup. Szczególnie silny posterunek wystawiamy przy składzie materiałów wybuchowych. Wszystko przebiega bardzo sprawnie.

O 07:00 do pracy przychodzą pracownicy administracji. Zwołuję wszystkich do sali konferencyjnej. Mimo że zebranie jest nielegalne, biorą w nim udział dyrektorzy. Wszyscy są wzburzeni. Staram się uspokoić radykałów. Mówię, co zdecydowali robotnicy. Przytłaczająca większość popiera strajk. Ktoś zgłasza wniosek o przeprowadzenie głosowania. Edek Półtorak liczy głosy dwa razy (za pierwszym pomylił się). W głosowaniu biorą też udział… dyrektorzy. Wstrzymują się od głosu. Ale nie są przeciw! Taka to była dziwna firma… Rozchodzimy się. Uzupełniamy posterunki pracownikami z biura.

Dyrektor zaprasza mnie do gabinetu na rozmowę. Tłumaczy się, że musi mi zakomunikować, iż łamiemy prawo. Dodaje, że nasz zakład zaliczono do zmilitaryzowanych (później okazało się, że go wprowadzono w błąd). Przy rozmowie są obecni: radca prawny [Wiesiek Lubieński] i szef straży przemysłowej [Stach Janas]. Obaj to moi długoletni przyjaciele. Dyrektor jest tego świadom, oni nie ukrywają swoich poglądów, więc rozmowa wygląda zabawnie. Powtarzam dyrektorowi to, co mówiłem na zebraniach. Spotkanie kończy się kawą.

Częściowo działa jeszcze lokalna sieć telefoniczna. Wszystkie okoliczne zakłady pracują. W słuchawce słyszę różne opinie. Że udają, iż pracują, że prowadzą nieformalny strajk włoski, że nie mogą protestować, bo są zmilitaryzowani, że liderzy są zatrzymani. Są zaskoczeni naszą decyzją. Niektórzy… odwodzą nas od strajku. Słucham tego zdumiony. Przypominam o uchwałach władz Związku. Bezskutecznie.

Pracownicy, których z innymi członkami komitetu strajkowego bez przerwy odwiedzam na ich stanowiskach patrzą na mnie wyczekująco. Na tyle rozumieją nasz wspólny dramat, że nie wypominają mi porannych zapewnień o solidarności 11 milionów członków Związku. Napięcie rośnie.

W dziale zbytu, za pomocą czynnej kolejowej sieci telefonicznej, dzwonimy po Polsce. „Pafawag” Wrocław – wchodzą czołgi. „Ursus” – czołgi. Stocznia Gdańska – czołgi.

Około 11:00 meldunek z portierni: na odległość 100 m od (oflagowanej oczywiście) bramy podjechał radiowóz. Po półgodzinnym postoju odjechał. Atmosfera zagęszcza się.

Czuję ciężar spojrzeń, ciężar niewypowiadanych pytań.

Przed południem przyjeżdża pierwsza zmiana produkcyjna. Oni także są za strajkiem. W zwołanym w warsztacie na wyrobisku spotkaniu komitetu strajkowego, zastanawiamy się, co robić dalej. Z jednej strony czujemy obowiązek moralny i determinację załogi, aby kontynuować strajk. Z drugiej strony zdajemy sobie sprawę z odpowiedzialności za bezpieczeństwo bezgranicznie ufających nam ludzi. Z osamotnienia. I choćby z tego, że stuhektarowy teren zakładu przeróbczego i wyrobiska, prócz kilkudziesięciometrowego odcinka przy bramie, nie ma ogrodzenia, jak np. ZNTK, ZEHS czy „Lubańska Bawełna”. Jak więc się bronić w razie ataku?

Z ciężkim sercem przeprowadzamy głosowanie. Czterech na siedmiu członków komitetu jest za przerwaniem strajku. W oczach ludzi, którym komunikujemy decyzję widzimy mieszane uczucia. Rozczarowanie i ulgę. Łzy i dumę. Niepewność, co do przyszłości. Rozmowy, rozmowy… Słowa otuchy.

Nie ulega wątpliwości, że z Edkiem Półtorakiem staliśmy się „prowodyrami”. Otrzymujemy kilka, powodowanych obawami o nasze bezpieczeństwo, zaskakujących ofert noclegu. Dzień kończy się spokojnie.

W Lubaniu rozniosła się wiadomość o naszej próbie protestu. Od przypadkowych osób słyszę wiele miłych słów. Ale co z tego…? Następnego dnia dochodzą wieści, że jechała do nas kolumna ZOMO z Bolesławca, ale na wiadomość o przerwaniu strajku, została zawrócona.

I wtorek, i środa mijają bez dramatycznych wydarzeń. Nocuję poza domem. Z umówionego z żoną znaku w oknie wnioskuję, że tam też spokój. Wolny czas próbuję przeznaczyć na rozmowy z osobami, co do których mam pełne zaufanie.

Przy okazji zdarzają się dwa ciekawe incydenty. Przyjaciela – radcę prawnego chcą wcielić do prokuratury wojskowej. Proponuję, że antydatując zaświadczenie (mam pieczątki) zapiszę go do „Solidarności”. Gdy Wiesiek zgłaszając się do prokuratury niby mimochodem wpisuje do kwestionariusza przynależność związkową, odsyłają go do domu.

Któregoś z tych dwóch dni w zakładzie zgłasza się do mnie przygłuchy staruszek [Jan Pokoński]. Prosi o rozmowę na osobności. Ta osobność jest mocno wątpliwa, bo on do mnie krzyczy, a ja do niego. Chce… zapisać się do „Solidarności”. Pytam, czy wie, co się dzieje w Polsce. Ze łzami w oczach odpowiada, że wie i DLATEGO chce wstąpić do Związku. Gdy podaje mi swój dowód osobisty, zamieram z wrażenia. Za trzy tygodnie ten człowiek skończy… 90 lat. Pierwsza myśl, która często towarzyszyła mi w późniejszych latach: „Jeśli tacy ludzie nas popierają, nie możemy się poddać!” Bez namysłu wypisuję sporządzoną ad hoc legitymację. Wzruszony staruszek całuje ją i pieczołowicie wkłada do kieszeni. „Przy sercu!” – zaznacza. Oddaję mu swój ostatni znaczek „Solidarności” i odprowadzam do bramy. Po chwili, od najstarszych pracowników, dowiaduję się, że mało kto go pamięta. Przeszedł na emeryturę przed 25 laty. I wtedy wyróżniał się tym, że jako jedyny nie należał do CRZZ, w komunie jedynych i obowiązkowych związków zawodowych. I jak można było komunistom odpuścić stan wojenny?

W nocy ze środy na czwartek, 17 grudnia – w rocznicę masakry robotników na Wybrzeżu w 1970 r. – na frontowej ścianie budynku socjalnego w kamieniołomach „pojawił się” napis [dzieło Andrzeja Muszyńskiego]. Krzyż i daty: „1970-1981”. O 06:00 rano większość robotników, a o 07:00 prawie wszyscy pracownicy administracji „spontanicznie” spotkali się w tym miejscu, aby pomodlić się w intencji ofiar Grudnia ’70 i zapalić „przypadkowo” przyniesione do pracy znicze. Mniej więcej w tym samym czasie padali pierwsi zabici w kopalni „Wujek”… No i przelała się czara socjalistycznej cierpliwości! Pojawia się ekipa śledcza. Zeskrobuje z muru próbki farby i porównuje je z tymi z warsztatu malarskiego Janka Marcinka. Bez skutku. A Janek po prostu wymieszał kilka kolorów (zwykle wychodzi intensywny fiolet, w sam raz na napisy).

Robią rewizje w szatni. U Andrzeja Muszyńskiego, jednego z najaktywniejszych działaczy Związku znajdują zepsutą część do wiatrówki. Triumfują. Mają arsenał „Solidarności”! Około południa zabierają Andrzeja do komendy. Straszą go tragicznymi konsekwencjami za nielegalne posiadanie broni. Ale Andrzej trzyma się twardo.

Około 14:00 do suki zabierają Bolka Akiermana, Andrzeja Kozerę, Edka Półtoraka i mnie. Po tym doborze towarzystwa wnioskuję, że niewiele wiedzą. Bolek – człowiek niezwykle pracowity i małomówny – na poniedziałkowym wiecu powiedział dobitnie tylko jedno słowo: „Ciąć!” I przesiedział prawie miesiąc. Andrzej Kozera na tej masówce był bardziej wymowny. Dał dłuższy, kwiecisty (nie do powtórzenia) wykład, co należy zrobić z komunistami. Edek jest moim przyjacielem i sekretarzem KZ – więc zatrzymano go za to. A ja – „za całokształt”.

Zawożą nas na komendę w Lubaniu. SB-ek prowadzi mnie do osobnego pokoju. Po kilkuzdaniowej wymianie opinii o sytuacji, zasłania formularz lewą ręką i coś pisze. Wyciągam szyję i czytam: „Nie rokuje nadziei na zaprzestanie działalności związkowej”. Dziękuję mu za komplement. „Musiał pan to przeczytać?” – warknął i sprowadził mnie do celi. Siedzę sam.

Przez judasza widzę, że na przesłuchania kolejno prowadzą moich współtowarzyszy niedoli. Przywożą też mojego dyrektora. Maglują go ze 3 godziny. W końcu kolej na mnie. Śledczy wkręca protokół w maszynę. Po podaniu danych personalnych zeznaję, że przyjechałem do pracy i pracowałem. Co do strajku, sprawy napisu i zniczy, to – pomny na rady KOR-u – na trefne pytania odmawiam odpowiedzi. Facet zbytnio nie naciska, nie krzyczy i posłusznie wpisuje „odmawia odpowiedzi”. Wracam do celi. W nocy słyszę, jak w dyżurce przez radiostację odczytywane są nazwiska członków komisji zakładowej i kilku jeszcze osób. Wystraszyłem się, gdy usłyszałem nazwisko Ali z działu zbytu. Z zacięciem zrywała „wronie” plakaty. A jest w ósmym miesiącu ciąży…

W nocy z 18 na 19 grudnia 1981 r. przewożą nas do obozu w Kamiennej Górze, gdzie siedzi nasz region. W czasie II wojny światowej obiekt ten stanowił… filię obozu w Gross Rosen. Swoista czkawka z zaświatów układu Ribbentrop-Mołotow. Pierwszemu o naszych perypetiach melduję Stachowi Kostce [autorytet i lider „Solidarności” w Lubaniu i okolicy].

Dlaczego nam udało się wywinąć spod dekretu o stanie wojennym? Nie znając akt prokuratorskich czy materiałów IPN mogę – na podstawie szczątkowych informacji uzyskanych w różny sposób – jedynie spekulować.

  1. Po wypuszczeniu mnie z Kamiennej Góry były emerytowany SB-ek [Jan Bachowski], widząc moją wobec niego – delikatnie mówiąc – rezerwę (pracował w zakładowej tzw. „tajnej kancelarii”), zwierzył się, że przed stanem wojennym, podczas badania terenu przez SB, wystawił mi wzorową opinię (że wydaję się umiarkowany w poglądach i odpowiedzialny). Narzekał, że po wszystkim zmyto mu głowę za brak czujności. To oczywiście należy przyjmować z rezerwą. Ale chyba nie miał powodu mi kłamać.
  2. Władze, zaskoczone naszym strajkiem w pierwszych godzinach, miały się obawiać reakcji lawinowej w okolicznych zakładach. Stąd wezwanie ZOMO po kilku godzinach i decyzja o zawróceniu kolumny po naszej decyzji o przerwaniu strajku.
  3. Z zebranych przez SB zeznań, nawet w tamtym czasie, nie wynikało nic konkretnego. Zeznający kluczyli, twierdzili, że ja bardziej uspokajałem, niż namawiałem do strajku. Co do głosowań, choć były one jawne, okazywało się, że… nikt tego momentu nie widział! Charakterystyczne, że przy kolejnej takiej odpowiedzi SB-kowi wyrwało się: „Cholera, nikt nic widział, bo wszyscy stali za szafkami!” Oczywiście, na pewno było kilku kapusiów. Ale – sądzę – „Solidarności” udało się w zakładzie zdobyć taki autorytet, że nawet świniom głupio było donosić. Raczej lawirowali.
  4. Gdy SB i milicja przedstawiła zgromadzony materiał prokuratorowi, ten miał stwierdzić, że nic tam konkretnego nie ma. Przekazano mi jego słowa: „Masło maślane”. A w tym czasie naprawdę niewiele było trzeba. W Bolesławcu, za 15 min. strajku w firmie budowlanej tamtejszy przywódca „S” [Janek] Filipek dostał „z urzędu” chyba ze 3 lata.

W obozie zdawaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy bezpieczni. Że nad nami „wisi” dekret. Pierwszego dnia radziłem się mecenasów Kuskowskiego i Lachowicza [seniora]. Mimo szczerej chęci pomocy czuli się trochę bezradni wobec zaistniałej sytuacji i otaczającego bezprawia.

Na wszelki wypadek ustaliłem z całą czwórką, że na temat naszych wyczynów w zakładzie nie puszczamy pary z gęby. Oczywiście, „sława” kamieniołomów na Księginkach rozniosła się po obozie. Potwierdzaliśmy fakt. Ale bez szczegółów. Potem reszta internowanych śmiała się z nas trochę. „Gdy rozmowa schodziła na wasz strajk, raptem, jak na komendę, wszyscy nabieraliście wody w usta i odchodziliście na bok”. Nie odczytywali tego jako brak zaufania z naszej strony. Opłaciło się. Skończyło się na internowaniu.

Bolka Akiermana zwolniono z obozu 13.01.1982 r., Edka Półtoraka następnego dnia, a kolejnego – Andrzeja Kozerę. Z powodu ciężkiej choroby Andrzeja Muszyńskiego 13.02.1982 r. wymusiliśmy na SB-kach jego przewiezienie do szpitala więziennego na Kleczkowską we Wrocławiu. Stamtąd wypuszczono go do domu 10 marca.

Z mojej firmy zostałem sam. Na pociechę miałem doborowe towarzystwo.

6 kwietnia 1982 r. resztki internowanych z naszego regionu przewieziono z Kamiennej Góry do obozu w Głogowie. Tam z Januszem Sanockim z Nysy zakładamy m.in. zespół muzyczny „Los Kabarinos” (kabaryna – więzienna izolatka) w pierwszym składzie: Andrzej Piesiak, Jurek Nalichowski, Rysiek Kulesza i my – jednocześnie domorośli autorzy kilku własnych tekstów. Ale to już inna historia.

29 kwietnia, w ramach akcji wypuszczania z obozów 1000 internowanych, wracam do domu. W pierwszych dniach „wolności” pędzę do Ali ze zbytu. Jest w domu. Poród przebiegł bez problemów. Przesłuchiwano ją w zakładzie. Wspomina swoje przerażenie. Ale z rozbawieniem opowiada, że wypięła do przodu i tak pokaźny brzuch i zaczęła stękać. Że niby zaczyna rodzić. SB-ek przerażony zgarnął papiery i wybiegł z pokoju.

20 maja mam kolegium za „…noszenie w miejscu widocznym” znaczka »Solidarności«…”. Kilka razy zatrzymania na 48 godzin i bezskuteczne próby „rozmów”.

30 sierpnia 1982 r., w przededniu organizowanej w Lubaniu manifestacji, zatrzymują mnie ponownie i następnego dnia przewożą na 3 tygodnie do Nysy.

(dokumenty dot. internowania stemplowaliśmy w obozach my, nie SB… – dop. ZB)