4 Zrób to sam

Po pierwszym wyjściu z obozu internowania w końcu kwietnia 1982 r. z rozpaczą stwierdziłem, iż na nic zdały się wielomiesięczne wysiłki SB-ków i służby więziennej by mnie zresocjalizować. Po prostu: pieniądze wyrzucone w błoto! (Wstydźcie się, Bykowski! Polska Ludowa was wykarmiła, a wy…?)

Natychmiast zgłosiłem gotowość działania swojemu szefowi, śp. Stachowi Kostce, liderowi lubańskiej „Solidarności”. Poinformował, iż w naszym mieście już zorganizowano sprawną strukturę podziemnej „Solidarności”. W zakładach zbierano składki związkowe. Uruchomiono kanał regularnego sprowadzania bibuły z Wrocławia i Warszawy. Pracowała podziemna drukarnia. Do przewożonych z Wrocławia matryc wydawnictwa „Z dnia na dzień” dodrukowywano lubańską stronę. Nasze podziemie dysponowało też radiem przerobionym na podsłuchiwanie rozmów SB i MO.

Ba, mało znany jest fakt, iż w naszym mieście w 1982 r. działała… podziemna radiostacja, która wyemitowała kilka audycji „Radia Solidarność”!

Ku memu zaskoczeniu Stach ostudził mój zapał włączenia się do tej działalności. Nie powodował nim bynajmniej brak do mnie zaufania. Na przeszkodzie stały niezbędne wymogi bezpieczeństwa. Co by nie mówić o Lubaniu, jest to niewielkie miasto. Prawie wszyscy się tu znają. Trudno przejść niezauważonym przez kilka ulic. Zupełnie inna sytuacja jest np. we Wrocławiu. Ktoś z Krzyków może nierozpoznany bez obaw poruszać się po przeciwległej dzielnicy miasta, np. po Osobowicach. A w Lubaniu co rusz można było „nadepnąć” na SB-ka czy nadgorliwego milicjanta.

Mocno mnie ta sytuacja uwierała, bowiem z wymienionych powodów zmuszony byłem też aż do 1989 r. „zawiesić” kilka prywatnych ważnych przyjaźni, zawartych jeszcze w latach 60-tych (np. z Andrzejem Furtakiem czy Stachem „Zbyszkiem” Warzychem). Byli oni bardzo aktywni w knuciu przeciw komunie.

W tym czasie my – namierzeni już przez SB – tworzyliśmy Tajną Miejską Komisję „S” (szef Stach Kostka, Marian Witczak, śp. Andrzej Herman, Walenty Krzysiek, Zdzisław Bykowski). Koordynowaliśmy działalność komórek zakładowych, utrzymywaliśmy kontakt z Jelenią Górą i niejako firmowaliśmy na zewnątrz podziemną działalność Związku. Kontakty z „podziemnymi” zostawiliśmy Stachowi. Zresztą taką racjonalna zasadę spontanicznie przyjęto w całej Polsce.

Przez „kryminalne” znajomości (z obozów internowania) miałem kontakty z podziemnymi drukarniami we Wrocławiu, więc też przez moje ręce regularnie docierało do Lubania sporo nielegalnych wydawnictw, znaczków poczty podziemnej czy kaset magnetofonowych.

Ale nie dawały mi spokoju nabyte w kryminałach umiejętności wydłubywania w gumoleum matryc znaczków poczty obozowej.

Po bardzo krótkim czasie nie wytrzymałem i, za zgodą Stacha, utworzyłem… dodatkowy, prywatny punkt poligraficzny. Na zasadzie „zrób to sam” (no cóż, za młodu naoglądało się w TV Adama Słodowego!). I przez lata 80-te, co jakiś czas, „z okazji różnych okazji” zasiadałem do dłubania w gumoleum. Owe okazje były różne: święta kościelne, Dzień Kobiet, PRL-owskie „wybory”, sierpniowe „miesiące trzeźwości” itp. Moje ulotki miały format pocztówki pocztowej. I już nie posługiwałem się, jak w obozach, domorosłymi narzędziami, lecz profesjonalnym dłutem otrzymanym od śp. Jurka Jabłońskiego.

Ekipy drukujące (minimum 3 osoby) tworzyłem ad hoc, w zależności od sytuacji. Wyposażeniem naszej manufakturki była amatorska poduszka do stempli (195×115 mm) oraz gilotyna do papieru wykonana przez zaufanych ludzi z ZEHS-u.  Podczas jednego posiedzenia trzaskaliśmy zwykle po około 1000 ulotek. W porywach – do 2000. Drukowaliśmy w prywatnych domach a kilka razy, z braku wolnego i bezpiecznego lokalu, nawet… w biurze moich kamieniołomów na Księginkach. Paczki ulotek (po 50 szt.) były rozprowadzane naszymi kanałami po zakładach pracy. Część była rozrzucana po mieście.

Plon naszych wysiłków ilustruje niniejszy tekst. Bowiem jakimś cudem przetrwało sporo oryginalnych matryc naszych ulotek (zasługa kolejnego przyjaciela, Leszka Kozłowskiego, także współ-drukarza).

Żałuję, że nie zostawiłem sobie choć po jednej sztuce ulotek z matryc które wykonywałem też dla Kazika Wojewody z Platerówki, śp. Romka Lasoty z Zaręby czy Stefana Niebieszczańskiego z podgryfowskiej Proszówki (najpierw odbierali ode mnie gotowe ulotki, potem – po „przeszkoleniu” – dostarczałem im tylko matryce, poduszki i pocięty papier).

Papier zdobywałem z zaufanych księgarniach w Lubaniu i Leśnej. A trzeba przypomnieć, że w owym czasie przy zakupie każdej ryzy papieru do pisania należało wylegitymować się dowodem osobistym! Odważne panie po prostu wpisywały do rejestrów… lipne nazwiska i takież numery dowodów. Pilnowały tylko, aby zgadzała się liczba cyfr…

Winienem też tu dodać, iż w ramach tej mojej „prywatnej inicjatywy”, kolejny przyjaciel, znany lubański drukarz Tadek Duma (wówczas tylko pieczątkarz, regularnie kontrolowany przez SB, wtedy ojciec trójki małych dzieci) wykonał dla mnie dwie ramki do sitodruku.

A swoją drogą to było miłe uczucie, gdy często ktoś w zaufaniu (a czasem był to i… członek partii!) pokazywał mi znalezioną naszą ulotkę. Co miałem robić? Oczywiście udawałem, iż jestem „bardzo zaskoczony”…

Na koniec warto podkreślić, iż nie mieliśmy żadnej wpadki! Kłóci się to z tezą głoszoną przez niezłomnych lustratorów i rycerzy PiS-u, iż co najmniej połowa podziemnej „Solidarności” to byli TW, czyli kapusie. Więc w przypadku naszej ekipy drukującej powinno to być (jeśli dobrze liczę) PÓŁTORA AGENTA… (A to się poseł Macierewicz zmartwi!)

Chciałbym, by ten tekst był swoistym podziękowaniem tym wielu – najczęściej bezimiennym – osobom które działały w lubańskiej podziemnej drukarni, zbierały i płaciły związkowe składki, drukowały ze mną, zajmowały się kolportażem wydawnictw z Wrocławia i stolicy oraz naszych ulotek, czy wreszcie – owym paniom ze sklepów papierniczych. To one i oni byli prawdziwymi bohaterami tamtych trudnych lat.

I tych podziękowań nigdy za wiele.

(pierwodruk: dwutygodnik „Ziemia Lubańska”, nr 11,06-20.06.2012, wersja rozszerzona)